Siedemnastoletnia mama: Historia młodej matki w Polsce

twojacena.pl 2 dni temu

Siedemnastoletnia matka
W tej chwili, gdy czas stanął w miejscu, a serca biły w rytm paniki i nadziei, pewna siedemnastoletnia dziewczyna z zapomnianej prowincji dokonała niemożliwego stała się lekarzem, matką, wybawicielką i symbolem tego, iż prawdziwe powołanie rodzi się nie w gabinetach, a w sercu, które bije dla innych.
To nie był zwykły dzień. To była chwila, w której splotły się losy, okoliczności, strach i cud. Moment, który na zawsze zmienił życie trojga noworodków, jednej kobiety i całego miasta. A wszystko zaczęło się pod drżącym światłem jarzeniówek na porodówce Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego tego samego, który stał na obrzeżach zapomnianej przez Boga wioski, gdzie każde narodziny były wydarzeniem, a każda śmierć tragedią, zatruwającą powietrze na długie lata.
Światła na korytarzu migotały, jakby ostrzegały: coś się zbliża. Piszczenie monitorów zlewało się w jeden, niemal muzyczny akord niepokoju. Ściany pomalowane na bladozielony kolor zdawały się wchłaniać pot, łzy i szeptane modlitwy dobiegające z każdego kąta. Pielęgniarki biegały, lekarze krzyczeli, ale to wszystko było tylko tłem dla burzy, która miała lada moment wybuchnąć za drzwiami sali operacyjnej nr 3.
Tam, na wózku, leżała Zofia Nowak dwudziestosiedmioletnia kobieta, która od początku ciąży marzyła o bliźniętach. Marzyła, jak będą trzymać się za rączki, jak będą śmiać się jednym głosem, jak będzie im śpiewać kołysanki przed snem. Ale marzenia nie zawsze idą zgodnie z planem. Położnicy z niepokojem patrzyli na USG: oba dzieci były w położeniu miednicowym. To oznaczało jedno: bez pilnego cesarskiego cięcia ani jednej szansy. Ani dla nich, ani dla niej.
Operację zaplanowano na 18:00. Lekarz, doktor Kowalski, już jechał z sąsiedniego miasta. Ale na drodze doszło do wypadku trzy samochody, pożar, korek na dziesięć kilometrów. Był o trzydzieści minut drogi. A Zofia nie miała tych trzydziestu minut. Miała już tylko sekundy. Sekundy, które mogły zadecydować, czy jej dzieci zobaczą świt.
W sali operacyjnej panował gorączkowy chaos. Pielęgniarka, siódma godzina na nogach, ledwo trzymała się na nogach. Oczy zamglone zmęczeniem, ręce drżały. Położnik próbował uspokoić Zofię, ale i on czuł: coś idzie nie tak. W kącie, w białym kitlu, zbyt dużym dla jej drobnej sylwetki, stała Kinga Wiśniewska siedemnastoletnia uczennica, praktykantka, która marzyła o zostaniu chirurgiem. Nie przyszła tu dla oceny, nie dla formalności. Przyszła, bo od dziecka wiedziała: jej miejsce jest przy łóżku chorego. Czytała podręczniki położnictwa, oglądała setki filmów z porodów, uczyła się rozpoznawać każdy dźwięk bicia serca, każdy odcień krzyku noworodka. Była jak malarz, zapamiętujący kreski wielkiego obrazu, by kiedyś namalować własny.
I nadszedł ten dzień.
Zofia krzyknęła. Nie zwykły krzyk jej wrzynający się w ściany głos był jak zwiastun nieszczęścia. Monitory oszalały. Tętno jednego dziecka spadało. Drugie prawie się nie poruszało. Anestezjolog krzyknął: Tracimy ją!, ale nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności. Pielęgniarka nagle osunęła się na podłogę. Drgawki, bladość, utrata przytomności przeciążenie, stres, czternaście godzin zmiany. W sali zapanował chaos. Ktoś biegł po pomoc, ktoś próbował podłączyć tlen, ale nikt nie robił tego, co było konieczne: rozpocząć poród. Natychmiast.
Wtedy jakby z mgły wystąpiła naprzód Kinga.
Nie wahała się. Nie oglądała się za siebie. Jej twarz była blada, usta drżały, ale oczy ostre jak skalpel. Założyła rękawiczki. Wzięła głęboki oddech. I podeszła do stołu, biorąc Zofię za rękę.
Nazywam się Kinga powiedziała cicho, ale tak, iż każdy w sali usłyszał. Nie jestem lekarzem. Jestem studentką. Ale widziałam wszystko. Wiem, co robić. Proszę zaufaj mi. Nie mamy czasu.
Zofia patrzyła na nią jak na widmo. W oczach miał

Idź do oryginalnego materiału