Siedemnastoletnia mama
W chwili, gdy czas stanął w miejscu, a serca biły w rytm paniki i nadziei, siedemnastoletnia dziewczyna z zapomnianej prowincji dokonała niemożliwego została lekarzem, matką, wybawcą i symbolem tego, iż prawdziwe powołanie rodzi się nie w gabinetach, ale w sercu, które bije dla innych.
To nie był zwykły dzień. To była chwila, w której splotły się losy, okoliczności, strach i cud. Moment, który na zawsze odmienił życie trójki noworodków, jednej kobiety i całego miasta. Wszystko zaczęło się pod migoczącym światłem jarzeniówek w porodówce Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego tego samego, który stał na obrzeżach zapomnianej przez Boga wioski, gdzie każde narodziny były wydarzeniem, a każda śmierć tragedią zatruwającą powietrze na długie lata.
Światła na korytarzu mrugały, jakby ostrzegały: coś nadchodzi. Pikanie monitorów zlewało się w jeden, niemal muzyczny akord niepokoju. Ściany pomalowane na wyblakłą zieleń zdawały się wchłaniać pot, łzy i szepty modlitw, unoszące się w każdym kącie. Pielęgniarki biegały, lekarze krzyczeli, ale wszystko to było tylko tłem dla burzy, która miała wybuchnąć za drzwiami sali operacyjnej nr 3.
Tam, na wózku, leżała Katarzyna Nowak dwudziestosiedmioletnia kobieta, która od początku ciąży marzyła o bliźniętach. Marzyła, jak będą trzymać się za rączki, jak będą śmiać się jednym głosem, jak będzie im śpiewać kołysanki przed snem. Ale marzenia nie zawsze idą według planu. Położnicy z niepokojem patrzyli na USG: oba dzieci w położeniu miednicowym. To znaczyło jedno: bez pilnego cesarskiego cięcia ani szansy. Ani dla nich, ani dla niej.
Operację zaplanowano na 18:00. Lekarz, doktor Kowalski, był w drodze z sąsiedniego miasta. Ale na autostradzie doszło do wypadku trzy samochody, pożar, korek na dziesięć kilometrów. Miał jeszcze pół godziny drogi. Ale Katarzyna nie miała tego czasu. Miała tylko sekundy. Sekundy, które mogły zdecydować, czy jej dzieci zobaczą świt.
W sali operacyjnej panował nerwowy chaos. Pielęgniarka, już siódmą godzinę na nogach, ledwo trzymała się na nich. Oczy mgliste od zmęczenia, dłonie drżące. Położnik próbował uspokoić Katarzynę, ale i on czuł, iż coś jest nie tak. W kącie, w białym fartuchu, zbyt dużym dla jej drobnej sylwetki, stała Weronika Kozłowska siedemnastoletnia licealistka, stażystka, marząca o zostaniu chirurgiem. Nie przyszła tu dla oceny, nie dla formalności. Przyszła, bo od dziecka wiedziała: jej miejsce jest przy łóżku chorego. Czytała podręczniki położnictwa, oglądała setki filmów o porodach, uczyła się rozpoznawać każdy dźwięk bicia serca, każdy odcień krzyku noworodka. Była jak artystka, zapamiętująca każdy szczegół wielkiego dzieła, by kiedyś stworzyć własne.
I nadszedł ten dzień.
Katarzyna krzyknęła. Nie po prostu jej wrzyt przebił ściany jak ostrzeżenie. Monitory oszalały. Tętno jednego dziecka spadało. Drugie prawie się nie poruszało. Anestezjolog krzyknął: Trac







