Stałam przy oknie szpitala w Warszawie, w sali, gdzie leżała moja mama. Za parawanem słychać było jej ciężki oddech. W powietrzu unosił się zapach gumy i czegoś stęchłego.
We śnie mama wołała brata, ojca, ale moje imię choćby nie przemknęło jej przez usta.
Znów to samo pomyślałam, ściskając dłonie. Przypomniałam sobie, jak w dzieciństwie mama ze śmiechem opowiadała znajomym, iż dzięki zaświadczeniu o ciąży dostała przydział na mieszkanie.
A pani kim jest? weszła pielęgniarka, układając strzykawki na tacy.
Ja przełknęłam ślinę. Słowa utknęły mi w gardle.
W głowie dudnił tylko jeden dźwięk: głos mamy, który słyszałam przez całe życie.
Zaświadczenie! Zaświadczenie!
Tak zostałam wpisana w rodzinny projekt: nie jako dziecko, tylko jako metraż do podziału.
Pamiętam, jak miałam może sześć lat. Mama oprowadzała gości po mieszkaniu:
Czternaście metrów na osobę: tata, ja, Bartek i to.
Palec w moim kierunku. Uśmiechałam się dziecko potrzebuje ciepła, miłości, a ja gotowa byłam zdobyć je śmiechem, byleby tylko zwrócić na siebie uwagę.
Gdy miałam osiem lat, przewróciłam się na rolkach i złamałam nogę. Skomplikowane złamanie, operacja. Po kilku miesiącach przyszło odszkodowanie. Mama dzwoniła do wszystkich, radośnie opowiadając:
Nie na darmo córka nogę złamała! Kupiliśmy nową szafę będzie służyć nam całe życie!
Wtedy zrozumiałam: choćby mój ból był tylko pozycją w domowym budżecie.
Ty u nas to nie dziecko, tylko zysk! śmiali się rodzice.
Od tamtej pory przestałam szukać ich uwagi.
Wyszłam za mąż i wyprowadziłam się.
Będzie teraz wolny pokój, oddamy Bartkowi! usłyszałam zamiast życzeń. W prezencie dostałam kartkę, choćby bez podpisu
Z każdym nowym ciosem moje serce kurczyło się coraz bardziej, a wewnątrz rosła zimna, ogromna pustka.
Przestałam do nich dzwonić. Nie z dumy, ale z poczucia, iż mnie tam nigdy nie było.
Dziś w sali było zbyt cicho.
Mama ciężko oddychała. Nagle poruszyła palcami i wyszeptała:
Zaświadczenie Gdzie jesteś?
Drgnęłam. Znowu to słowo.
Tutaj. Jestem odparłam cicho.
Gdzie mój przydział? szarpnęła się niespokojnie. Gdzie moje metry?
Ruszała się, jakby szukała dokumentu, a nie córki.
Przez chwilę zastygła. Wpatrzyła się we mnie, ale jej wzrok przeszedł przeze mnie jak przez szybę. I znów się odwróciła.
Spojrzałam przez okno, gdzie pomarańczowa latarnia przecinała ciemność, i wyszeptałam:
Wszechświecie daj mi znak, iż nie jestem przypadkiem. Że istnieję. Że żyję!
Odpowiedzi nie było.
Nagle przypomniałam sobie przeczytane gdzieś słowa:
Nie ma większej ciemności niż serce złamane brakiem ciepła. Tylko w tych odłamkach znajdzie się miejsce dla prawdziwej miłości.
Po raz pierwszy pozwoliłam sobie rozpłakać się naprawdę nie cichym szlochem, ale głębokim, rozdzierającym płaczem. Dusza pękała, a łzy zmywały etykietkę zaświadczenia. W tym bólu poczułam, iż jednak jestem.
O świcie mama otworzyła oczy.
Przyd przydział? Gdzie?
Zamarłam.
Tutaj odpowiedziałam spokojnie, ku swojemu zaskoczeniu. Głos mi nie drżał. W środku nie było już bólu.
Ale nie jestem dokumentem. Jestem twoją córką. Weronika.
W tej chwili coś we mnie pękło. Zrozumiałam, iż można kochać, choćby gdy ciebie nie widzą. Miłość to nie transakcja, ale strumień, który sama decyduję, komu ofiarować.
Wyszłam ze szpitala lekka, jakby uwolniona od ciężaru. W głowie nie było planów, uraz, tłumaczeń. W parku świeciło słońce, a między drzewami tańczyły plamy światła.
Jakie piękne pomyślałam, zwalniając kroku, by wystawić twarz do słońca.
W alejce dziewczynka upuściła loda. W jej oczach były łzy takie jak moje niedawno.
Masz mój podałam jej wafelek.
A pani kim jest?
Uśmiechnęłam się, czując, jak serce rozszerza się jak niebo.
Jestem Weronika. Po prostu Weronika.
W środku narodziła się cicha jasność, jakby popłynął we mnie ciepły prąd. Zrozumiałam, iż przeszłość zostawiłam daleko za sobą, a dusza otworzyła się na teraźniejszość. Śpiew ptaków, szelest liści, śmiech dzieci poczułam, iż naprawdę żyję!
Wróciłam do szpitala. Mama spała. Usiadłam przy łóżku, wzięłam jej dłoń, nie oczekując niczego w zamian. Czułam, jak światło we mnie już płynie na zewnątrz bez pytania, czy ktoś je przyjmie.
I tak dodatkowe metry stały się nieskończoną przestrzenią. Bo ściany są w nas, i tylko my decydujemy, kiedy je rozebrać, by wpuścić światło.