Początki w przedszkolu bywają trudne
Kiedy pierwszy raz przyszło mi oddać dziecko do przedszkola, miałam poczucie, iż ktoś kazał mi z dnia na dzień odciąć kawałek serca i zostawić je za drzwiami sali. Brzmi łzawo, ale właśnie tak się wtedy czułam, więc bardzo ciepło teraz myślę o wszystkich mamach, które za niecałe 2 tygodnie pierwszy raz zostawią swoje dzieci w progu przedszkola.
Starszy syn miał dwa i pół roku, był malutki, nie mówił jeszcze pełnymi zdaniami, a ja – choć wiedziałam, iż to normalny etap – czułam przerażenie. Znajome mamy uspokajały: "Dzieci gwałtownie się przyzwyczają", a ja miałam poczucie, iż może wcale nie robię dobrze, wysyłając go w całkiem obce miejsce.
Pierwsze kroki jako przedszkolak mój starszy syn stawiał w prywatnym przedszkolu. Brzmiało dobrze: małe grupy, indywidualne podejście, opowieści o cudownej adaptacji i metodach rodem z rodzicielstwa bliskości.
Tyle iż ta adaptacja w praktyce wyglądała tak: przez godzinę siedziałam z synem w sali, patrząc, jak bawi się z dziećmi. Po tej jednej godzinie usłyszałam: "Od jutra już normalnie, proszę zostawić dziecko i iść".
Normalnie, czyli od razu na cały dzień. Zero stopniowego wchodzenia, zero oswajania – zimny prysznic dla mnie i dla niego. A potem płacz przy rozstaniach, wyrzuty sumienia i poczucie, iż ktoś właśnie wystawił mnie na próbę, do której nie byłam przygotowana.
Wyliczano mi każdą złotówkę
Nie będę udawać – prywatne przedszkole miało swoje plusy. Były małe grupy, było kolorowo, rodzice chwalili się, iż dzieci uczą się tam angielskiego i mają ogrom zajęć sensorycznych.
W praktyce każdy dodatkowy posiłek, każde wyjście do biblioteki, każde zajęcia były wyceniane osobno. Czułam się bardziej klientką niż mamą, która oddaje dziecko pod czyjąś opiekę.
Przełom nastąpił we wrześniu, kiedy zdecydowaliśmy się przenieść syna do publicznego przedszkola. Przyznam: miałam ogromne obawy. Z tyłu głowy siedziały stereotypy – iż tłum dzieci, iż panie zmęczone i bez serca, iż wszystko "po łebkach". Tymczasem okazało się, iż publiczne przedszkole było wybawieniem.
Adaptacja zaczęła się jeszcze w sierpniu. Przez cały tydzień mogliśmy przychodzić na kilka godzin – bez ciśnienia i bez presji. Dzieci mogły pobawić się w sali, poznać panie, oswoić sobie przestrzeń. Rodzice krążyli po korytarzach, a nikt nie patrzył na nas jak na intruzów.
Wrzesień był traktowany jako miesiąc przejściowy – można było odbierać dziecko wcześniej, zostawiać je na krócej. Panie naprawdę rozumiały, iż każde dziecko (i każda mama!) potrzebuje innego tempa i adaptacja przedszkolna to proces, a nie jedno spotkanie.
Adaptacja z szacunkiem do dzieci i rodziców
Pożegnania wyglądały inaczej niż w prywatnym. Nikt nie zaciągał dziecka do sali na siłę, nie było wymuszania szybkiego pożegnania. Kiedy mój młodszy syn, już przy drugim podejściu, potrzebował kilku minut więcej, żeby się przytulić i spokojnie wejść – panie cierpliwie czekały i od razu same też go tuliły, gdy tego potrzebował. Takie drobiazgi budują ogromne zaufanie.
I wiecie co? Po kilku tygodniach okazało się, iż dzieciaki wcale nie płaczą bardziej niż w prywatnym, a wręcz przeciwnie – szybciej się oswajają. Bo ktoś dał im i nam prawo do tego, żeby przejść ten etap w swoim rytmie.
Nie mówię, iż to zawsze jest normą i tak wygląda wszędzie, ale moje doświadczenia są jednak takie, iż publiczne placówki są o niebo lepsze niż te prywatne. Mam dwóch synów i z drugim od razu postawiliśmy na publiczną placówkę. I za tym drugim razem było już o wiele spokojniej (pewnie też z powodu mojego doświadczenia).
Publiczne przedszkole okazało się bardziej opiekuńcze, bardziej życiowe, a przy tym zwyczajnie ludzkie. Nikt nie wyliczał mi każdej złotówki, nikt nie kazał zostawiać dziecka z dnia na dzień na osiem godzin.
Dlatego, jeżeli któraś mama teraz czyta ten tekst i ma w głowie obraz dramatycznej adaptacji – mogę powiedzieć jedno: czasem publiczne przedszkole okazuje się niebem w porównaniu z prywatnym. Dlatego, iż trafiliśmy na placówkę i nauczycielki, które w tym miejscu zostawiały serce, miały cierpliwość i zrozumienie.
A dla mnie – mamy, która pierwszy raz zostawiała swoje dziecko na cały dzień – to właśnie było najważniejsze. jeżeli dziś czyta to jakaś mama, która jest przerażona adaptacją przedszkolną, chcę jej powiedzieć jedno: dacie radę.
Naprawdę, uzbrójcie się w cierpliwość, zaufanie nauczycielkom i pamiętajcie, iż żadna placówka nie jest tą ostateczną. jeżeli adaptacja nie przebiega tak, jak byście tego chciały, może warto pomyśleć o zmianie, bo gdzie indziej dziecko będzie dostawało więcej ciepła i wsparcia.