Bogaty biznesmen zatrzymał samochód w śnieżnej zamieci. To, co zobaczył u tego ubogo ubranego chłopca, zmroziło mu krew w żyłach…
Śnieg padał gęsto z nieba, przykrywając park grubą, białą kołdrą. Drzewa stały w ciszy. Huśtawki lekko kołysały się na mroźnym wietrze, ale nie było nikogo, kto chciałby się bawić. Cały park wydawał się opuszczony i zapomniany. Przez wirujące płatki śniegu przebił się mały chłopiec. Nie mógł mieć więcej niż siedem lat. Jego kurtka była cienka i podarta. Buty przemoknięte, z dziurami. Ale nie zwracał uwagi na zimno. W ramionach trzymał trzy malutkie niemowlęta, szczelnie owinięte w stare, wytarte koce.
Twarz chłopca była zaczerwieniona od mroźnego wiatru. Ręce bolały go od długiego noszenia dzieci. Kroki miał powolne, ciężkie, ale nie zamierzał się zatrzymywać. Przyciskał niemowlęta do piersi, próbując ogrzać je resztkami własnego ciepła. *Witajcie w «Chill z Józiem»! Dzisiejsze pozdrowienia lecą do Anieli, która ogląda nas z Kalifornii. Dzięki, iż jesteś częścią tej niesamowitej społeczności! Abyśmy mogli cię pozdrowić, zostaw lajka, subskrybuj kanał i napisz w komentarzu, skąd nas oglądasz.* Niemowlęta były maleńkie.
Ich twarze blade, usta sine. Jedno z nich wydało słaby płacz. Chłopiec pochylił głowę i szepnął: *Wszystko w porządku. Jestem tu. Nie zostawię was.* Świat wokół pędził.
Samochody mijały go w pośpiechu. Ludzie biegli do domów. Ale nikt go nie zauważył. Nikt nie zwrócił uwagi na chłopca ani na trzy życia, które próbował ocalić. Śnieg zaczął padać jeszcze gęściej. Zimno stawało się nie do zniesienia. Nogi chłopca trzęsły się przy każdym kroku, ale szedł dalej. Był wyczerpany. Bardzo wyczerpany. Mimo to nie przystanął. *Nie mógł*. Dał przecież słowo.
Nawet jeżeli nikogo to nie obchodziło, on ich ochroni. Ale jego małe ciało było słabe. Kolana ugięły się. Powoli osunął się w śnieg, wciąż kurczowo ściskając trojaczki. Zamknął oczy. Świat rozpłynął się w białej ciszy.
I tak oto w tym zimowym parku, pod padającym śniegiem, cztery małe dusze czekały. Żeby ktoś je zauważył. Chłopiec otworzył oczy. Mróz kąsał go po skórze. Płatki śniegu osiadały na rzęsach, ale ich nie strzepnął. Myślał tylko o trzech malutkich istotkach w swoich ramionach.
Poruszył się lekko i spróbował wstać. Nogi drżały jak galareta. Zdrętwiałe ręce ledwo utrzymywały dzieci, ale nie puściłby ich za nic. Podniósł się, wykorzystując resztki sił. Jeden krok, potem drugi.
Czuł, jakby nogi miały się zaraz złamać, ale szedł dalej. Ziemia była twarda i zlodowaciała. Gdyby upadł, dzieci mogłyby się zranić. Nie mógł na to pozwolić. Nie dopuścił, by ich maleńkie ciałka dotknęły zimnej ziemi. Przenikliwy wiatr szarpał jego cienkie ubranie.
Każdy krok był cięższy niż poprzedni. Stopy przemoknięte. Dłonie trzęsły się. Serce waliło boleśnie w piersi. Pochylił głowę i szepnął do niemowląt: *Wytrzymajcie, proszę, wytrzymajcie…* Dzieci wydały ciche, słabe dźwięki, ale wciąż żyły.