Dawno, dawno temu, za lasami, nad zalewem w Krasnobrodzie… – pamiętacie ten czas naukowego obozu?? – tak na Jubileuszu Szkoły (50 może 60-lecia Hetmana) zaczęliby ze sobą rozmawiać maturzyści 2026. Wśród nich z pewnością kilku lekarzy/lekarek, paru prawników/prawniczek, naukowców albo i naukowczyń, inżynierów, architektów, biznesmenów czy bizneswoman, nauczycieli, może psychologów, tłumaczy…
– O tak, jeszcze do dziś śnią mi się zajęcia z układu nerwowego, które szarpały nasze własne nerwy! I ta nauka do rana – bo może kartkóweczka na rozgrzewkę, dla lepszego utrwalenia! – wspomina pewna blondyneczka.
– Deltę do tej pory pamiętam, ale zadań z optymalizacji za 4 punkciki już bym chyba nie zrobił – to z kolei refleksja bruneta z dawnego mat-fizu.
– Lepsza jednak była chemia, identyczne zadanie trafiło się nam potem na maturze! – z łezką w oku wspominają biol-chemy.
– Jak i z WOS-u czy historii – powtórzyliśmy dużo, choć niektóre tematy to jakbym pierwszy raz słyszała – wtrąciła się humanistka. – Polskim też nas panie straszyły, a tak dobrze poszło. Gra w alfabet po angielsku również na coś się przydała, choć może bardziej pożyteczne były karne przykłady z gramatyki. Tylko nie wiem, co z infą i fizą, bo ekipa z klasy „d” prawie nie wychodziła z podziemi sali „Roztocze”, jak zawsze zagadana przez pana Kierzka.
– Co Wy tak z tą nauką? – przerwał kolega, który zawsze był duszą towarzystwa. – Najlepsze były nocne wędrówki ludów, integracje i pogaduchy do białego rana. Siedzieliśmy nad planszówkami, oglądaliśmy filmy, niektórzy opowiadali fajne historie...
– I iż tego nie wytropiła „Szanowna Inkwizycja” wpadająca znienacka do pokojów po 23?! – zdziwiła się jedna z absolwentek.
– A ja tylko kojarzę „walkę” o miejsce do spania i zamawianą kolejkę pod prysznic. Współczułam tym, co spali na Olimpie ;), czyli na poddaszu – koleżanka mówiła, iż gdyby nie wiatraki, to człowiek padłby tam trupem.
– Nie było tak źle. Warunki OK! Może nie czterogwiazdkowe, ale każdy miał swoje miejsce, było wręcz ciepło i komfortowo w porównaniu do pierwszej klasy, gdy mieszkaliśmy w domkach – te warunki dobrze zapamiętali wszyscy.
– A jeszcze te obfite posiłki, różnorodne diety, pycha naleśniki… tylko może spuszczę zasłonę milczenia na temat obiadów. Jedni zmiatali z talerza wszystko, a u innych mało ubywało. Ale za to potem nadrabiali, robiąc sobie „wykwintne dania” zalewane wodą z deficytowego czajnika.
– O tak, trzeba się było dzielić sprzętem. I nikt przy tym nie marudził.
– Już później podpowiedzieliśmy następnym rocznikom, by dobrze się zaopatrzyli przed wyjazdem, bo wyjście na zakupy to istny kilkukilometrowy maraton, wręcz sprint pod czujnym okiem męskiej kadry i to tylko wieczorową porą, bo dopiero po zajęciach. Reklama, iż „Biedronka jest tak blisko” u nas się nie sprawdziła.
– Ja najlepiej pamiętam w czasie wolnym wskakiwanie do basenu na tzw. „bombę” (był przecież basen!) i obserwowanie zrelaksowanych wychowawców na leżaczkach też czujnie nas obserwujących. I jeszcze to czekanie na rekreacyjny spacer… niczym na Godota! – o tym wspomniał równie zrelaksowany olimpijczyk, mający perspektywę kilku „setek” na maturze.
– W jeden wieczór było ognisko i tak się paliło, iż spiekło kiełbaski prawie na węgiel, a niektórym osmaliło twarze.
– Co do twarzy to ja próbowałam zapamiętać pierwszaków, bo ciągle się z nimi mijaliśmy, ale to było nie do ogarnięcia. Tyle nowych twarzy!
– Usiłowaliśmy też przetrwać naloty diabelskich owadów, rozpraszających nas podczas lekcji albo atakujących wieczorową porą. Udawało się jednak zakończyć ich żywot z pomocą ciężaru wiedzy zawartej w zabranych ze sobą książkach.
– I tylko jeszcze ten nieznośny ciężar zbliżających się matur… !*
* Na takie fantastyczne refleksje pozwoliło sobie trio MZ NS-J MJ





















