Nie pozwalam dzieciom na ekrany w podróży. Może jestem bezduszna, ale mam w tym cel

mamadu.pl 5 godzin temu
Nie daję dzieciom telefonu ani tableta w podróży – ani dla świętego spokoju, ani z braku alternatyw. Mam dwóch synów i od początku uczę ich, iż wyjazdy to czas na książki, zabawki i wspólne śpiewanie. Dzięki temu nie ma awantur o ekran i... naprawdę jedzie się łatwiej.


W moim aucie nie ma elektroniki dla dzieci


Jestem mamą dwóch chłopców – pięciolatka i siedmiolatka. I mam pewną zasadę, której trzymam się od lat: w podróży nie ma ekranów. Ani tableta, ani telefonu, ani bajek na YouTubie.

I nie dlatego, iż jestem przeciwniczką technologii. W domu moje dzieci mają dostęp do bajek i gier – ale w określonych godzinach i według jasnych zasad. Po prostu uważam, iż podróż to nie jest miejsce na ekran.

Może niektórzy uznają to za bezduszne. "Po co się męczyć?", "Przecież jak dasz im telefon, to będzie spokój". No właśnie – dla "świętego spokoju" tego nie robię. Bo ten spokój trwa 20 minut, a potem przez trzy dni słyszę: "Mamo, mogę telefon?", "Mogę pograć?", "A czemu teraz nie?".

Widziałam już, jak gwałtownie dzieci potrafią się "wkręcić" w ekrany – i jak trudno je potem z tego wyciągnąć. Ta dopamina, którą daje tablet czy telefon, działa jak magnes. Daje efekty gwałtownie i mocno, a maluchy nie mają jeszcze narzędzi, by się przed tym bronić.

Dlatego właśnie od początku wprowadziliśmy z mężem prostą zasadę: w samochodzie i pociągu nie używamy elektroniki. Na początku było różnie. Starszy, kiedy miał trzy lata, próbował negocjować, ja sama tez się prawie złamałam, kiedy pół drogi w góry chłopcy jęczeli i narzekali z nudów.

Ale gwałtownie zrozumieli, iż zamiast tableta mogą wziąć ze sobą k kredki, książeczki, naklejki i różne gadżety. Czasem wręcz szykuję specjalny plecak podróżny – wkładam tam coś nowego, drobnego, co może zająć uwagę na dłużej (jakieś książeczki czy małe układanki).

Rodzinne podróżnicze rytuały


W pociągu mamy już swoje rytuały – najpierw jedzenie (bo wiadomo, iż najlepsze kanapki to te jedzone w podróży), potem książeczki, potem słuchamy bajek na słuchawkach.

Czasem gramy w gry słowne – "Państwa-miasta" w wersji przedszkolnej albo "Co widzisz za oknem?". Śpiewamy też piosenki, czasem wymyślamy własne. To wszystko może brzmi oldschoolowo, ale działa.

Najważniejsze jest to, iż chłopcy nie proszą o telefon w podróży. Po prostu wiedzą, iż to nie jest czas na telefon. Nigdy go nie dostali w drodze na wakacje (nad polskie morze lub w góry), więc nie mają oczekiwań.

I to jest największa wygoda – dla mnie. Nie muszę niczego zabierać, ograniczać, tłumaczyć. Nie ma awantur, nie ma łez. Dzieci są zaopiekowane, zajęte, może czasem się nudzą – ale w tej nudzie też jest coś dobrego.

Wiem, iż niektórzy powiedzą: "Ale to przecież tylko godzinka bajki w aucie, co w tym złego? Rodzice mają ciszę i spokój". Tak, ale później są płacze, awantury i złość. Sama korzystam z elektroniki i nie jestem od niej oderwana.

Ale mam poczucie, iż jako rodzic muszę uczyć dzieci stopniowego wchodzenia w ten świat. Z rozsądkiem, nie z rozpędu. W domu mają ekrany – ale wiedzą, kiedy mogą, a kiedy nie. I to samo dotyczy podróży.

Zasada, która daje spokój rodzicom


Nie twierdzę, iż nigdy się to nie zmieni. Gdy będą starsi, pewnie dostaną swoje telefony. I wtedy wybór będzie należał do nich. Ale dopóki są mali, chcę ich jak najdłużej chronić przed tą dopaminową karuzelą i nauczyć, iż w podróży można spędzać czas inaczej.

Wierzę, iż taki wypracowany nawyk będzie też procentował w przyszłości. Bo tak pokazuję im, iż są inne sposoby na spędzanie czasu.

Jestem mamą, która potrafi śpiewać z dziećmi przez pół godziny "Panie Janie", wymyślać historie o gadających jeżach i słuchać bajek, których treść zna już na pamięć.

Wolę takie poświęcenie i bak spokoju w podróży, niż płacze i krzyki, iż znowu w drodze chcą tableta czy telefon. Tak – czasem mnie to męczy. Ale zdecydowanie mniej niż wieczne "Mogę telefon?".

Idź do oryginalnego materiału