Opiekunka dla Małej Ani

newsempire24.com 23 godzin temu

**Mama dla Ani**

— Pawełku, chodź jeść — cicho powiedziała niania Teresa.
— Nie — odparł, wpatrując się w okno. — Nie.
— Pawle, chodź.
— Nieeee! — wrzasnął, tupiąc chudymi nóżkami w brązowych rajstopach. — Nieee, mama tam!
— Mama przyjdzie później, chodź.
— Co tu się dzieje? Tereso Michałówno, co wy tu urządzacie? Marsz do stołówki!

Zła kobieta złapała krzyczącego Pawła za kołnierz koszuli i ciągnęła do stołu. Wkładała mu do ustów szare, zimne kluski. Chłopiec krzyczał i wił się, ale ona wpychała je dalej.
— Żryj, bękarcie, żryj! — syknęła.
Reszta dzieci gwałtownie zaczęła stukać łyżkami w aluminiowe miseczki.

— Dlaczego pani tak, Elżbieto? To przecież dzieci — szepnęła przez łzy niania Teresa.
— Dzieci? — wypluła z siebie zła kobieta. — Jakie dzieci? To przyszli przestępcy, tak jak ich matki: złodziejki, morderczynie, łobuziary!
— Aaa! — ryczał Paweł, przewracając się na podłogę. — Do mamy chcę, aaa, mamo!
— Zamknij się, mały gnoju!

— Co za hałas? — spytała inna zirytowana kobieta. choćby Paweł ucichł. — O co chodzi?
— A ten, buntuje się, jeść nie chce.
— Czyj to?
— Dąbczakowej.
— Ach, tej wariatki. Wyprowadźcie go, matka przyszła.

Paweł pisnął i pobiegł przed wychowawczynią, wpychając się w chude, ostre kolana.
— Mamo, mamo…
Mama usiadła na podłodze, całując chude ciałko Pawła, przyciskała je do siebie wątłymi rączkami. Szeptała słowa tylko dla nich dwojga.

— O rety, nie mogę na to patrzeć — płakała stara niania, babcia Zosia, która widziała już tyle, iż starczyłoby na dziesięć romansów. — Czyżbym starzała? Jak on ją kocha, a ona? Choć szalona, innym matkom warto by się od niej uczyć. Ledwo z ziemi wyrosła, a kocha go tak, iż aż drży.
— Pf, kocha… Lubi ulgi w reżimie. Niedługo mu zabiorą, a ona znów przyniesie, znam je…
— Jesteś bardzo zła, Ela.
— A co złego powiedziałam, ciociu? Znów znajdzie kogoś, kto za nią stoi, i znąż będzie miała ulgi.
— Jesteś kobietą, Ela, jak można tak mówić?
— Ona nie ma dzieci, nie zrozumie — odezwał się ktoś z personalu.
— No i co? Tereska też nikogo nie ma, a nie stwardniała jej dusza. Wybacz, Tereniu.
— Ech, wy wszyscy święci! A ja i tak uważam, iż im wszystko jedno, ile i od kogo rodzić. Świętoszki.

Teresa wracała po zmianie, myśląc o słowach Eli. Czyżby miała rację? Brzydko powiedziała, ale może prawdę? Jakoś przywiązała się do chłopca, bardzo polubiła Pawła i jego matkę, tę wielkooką Anię — skazaną Annę Dąbczak, młodą dziewczynę z wyrokiem za ciężki czyn. O rety…

Teresa przepracowała swoje, czas już na emeryturę. Uzbierała dość pieniędzy, pojedzie do swojego domku, który dawno czeka na gospodynię. Wcześniej mieszkała tam matka, ale teraz… Ciotka Zosia miała rację — jest zupełnie sama na świecie. Żadnego rodzeństwa, matki też nie. Ale dusza jej nie zgorzkniała…

Wiele lat wychowywała dzieci więźniarek, do nikogo się nie przywiązywała, traktowała to jak pracę. Ale Pawełek wślizgnął się do jej serca.

Paweł stał przy oknie, czekał na mamę. Małym serduszkiem zawsze wyczuwał — zaraz, zaraz nadejdzie.
— Mamo…
— Pawleńku…
Siedzą, płaczą, wtuleni w siebie. Co z nimi począć?

— Aniu — zawołała Teresa. Dziewczyna odwróciła się, ostry wzrok, uśmiech zniknął. — Aniu, musimy porozmawiać.
Nie przywykła do zaufania. Ci ludzie nikomu nie wierzą.
— Po co się pani wtrąca? — spytała, wysłuchawszy uważnie. Siedziała, głowę pochyloną.
— Nie dla ciebie, dla mnie. Jestem sama, Aniu. Przywiązałam się do twojego Pawła, jak do wnuka. A ty… mogłabyś być moją córką. Nie myśl — dodała gwałtownie — nie narzucam się. Po prostu chcę pomóc. Będzie ciężko Pawłowi, a on taki mały, odzwyczai się.
— Pomyślę — rzuciła krótko i odeszła.

Dwa dni i dwie noce myślała Ania.
— Co, Dąbczak, masz zamiar stanąć na głowie? Chłopca niedługo zabiorą do domu dziecka!
Ania nie odpowiedziała, spojrzała zamyślona. Zupełnie do niej niepodobne.

— Mówiła pani wtedy prawdę? Czy tylko tak?
— Prawdę, Aniu.
Ania drgnęła. „Babciu“ — tak wołała w dzieciństwie…
— Ale jak pani to zrobi? Pani mi obca.
— Pomogą nam, Aniu. Spróbujmy. A jeżeli się nie uda, pojadę za Pawłem, zatrudnię się w tym domu dziecka. Będę przy nim, ile trzeba.
— Po co pani to robi? Nie mam czym zapłacić.
— Już mówiłam, Aniu… Pawełek płaci mi… swoją miłością.
— Dobrze, spróbujmy.

Ania nie uśmiechnęła się, nie rzuciła ciepłego słowa.
Teresa użyła wszystkich znajomości — i udało się. Odesłali Pawła.
— Dziękuję — wyszeptała Ania suchymi ustami.

— Mamo, pojadę z babcią, a potem wrócę do ciebie!
Ania ocierała łzy, próbowała się uśmiechać.

Dni ciągnęły się jeszcze szarejsze niż wcześniej. Czy tak miało wyglądać jej życie?

Pewnego dnia wezwano ją na widzenie.
— Dąbczak, masz długie.
Pierwszy raz od trzech lat… czyżby to on?
— Matka do ciebie, idź.
— Maatka?! Nie, nie pójdę, powiedzcie, że… zachorowałam, a najlepiej, iż umarłam!
— Idź, wariatko, czekają na ciebie. Chcesz do karceru?
Szła, ledwie poruszając nogami. Wychowawczyni, tęga baba, pchnęła ją tak, iż wpadła do sali. A tam…
— Mamo, mamo moja!
— Pawlik, Pawełku, synku… Jak mogła nie zrozumieć? To przecież niania Teresa…

Spędzili razem trzy dni. Wieczorem trzeciego dnia Ania trochę się otworzyła.
— Mieszkałam z babcią, mama układała— Mamo, mówiłam ci, iż wrócę — szepnęła Ania, tuląc Pawła, podczas gdy Teresę otaczało ciepło rodziny, której zawsze pragnęła.

Idź do oryginalnego materiału