Młode mamy słyszą tysiące rad
Kiedy po raz pierwszy zostałam mamą, świat nagle zaczął mówić do mnie językiem, którego nie znałam – językiem ekspertów, guru i wszelkiej maści "specjalistów od niemowląt".
Zanim urodziłam pierwszego syna kilka lat pracowałam już w parentingowej redakcji i wydawało mi się, iż w teorii wiem już wszystko i nie ma mowy, żebym stała się tą matką-wariatką, których publikacje bawiły mnie w mediach społecznościowych. "Gotuj na parze!", "Miksuj słoiczki samodzielnie!","Pasteryzuj odciągnięty pokarm, bo inaczej dziecko będzie miało kolki!".
Kiedy miałam już na rękach noworodka, a potem niemowlaka, te wszystkie rady nagle zabrzmiały tak poważnie, iż uwierzyłam w nie. Byłam przekonana, iż moje macierzyńskie powodzenie zależy od umiejętności obsługi garnka do gotowania na parze i termometru do mleka.
No więc gotowałam. Warzywa na parze – dla maluszka. Oddzielnie, osobno i według przepisu z książki, głupota. Miksowałam przeciery, bo "słoiczki ze sklepu nie są tak zdrowe jak własnoręcznie zblendowane marchewki".
Pasteryzowałam swój odciągnięty pokarm, bo jedna położna powiedziała mi, iż to uratuje dziecko przed kolkami. Czasem dwie godziny przed kolacją zdarzyło mi się myśleć, czy zdążę z posiłkiem dla synka do końca tych wszystkich "zdrowych rytuałów".
Rodzicielstwo to eksperyment
Brzmi znajomo? jeżeli tak, to witaj w klubie "Matek Szaleńczo Zorganizowanych", w którym pierworodne dzieci to dzieci testowe. To określenie Marty Cygan, instagramerki, ale sama też tak mówię i podpisuję się pod tym obiema rękami.
Macierzyństwo to jeden wielki eksperyment, a my wszyscy jesteśmy królikami doświadczalnymi – tylko nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Czasami otrzeźwienie przychodzi z doświadczeniem i po latach, a czasami tkwimy w tym całe lata i być może choćby dobrze się w tej fikcji czujemy.
Zabawnie o tym pisze Marta Cygan, która na Instagramie pokazuje macierzyństwo bez lukru. Trafiłam ostatnio na jej wpis, gdzie pisała:
"Pośmiejmy się razem, kochani. choćby jeżeli chwilami jest to śmiech przez łzy. Albo łzy rozpaczy. Z niektórych błędów nie mogę wyjść do dziś, konsekwentnie zbierając zasiane ziarna usilnych prób na zyskanie tytułu Macierzyńskiej Doskonałości Wszechczasów. Gdzie jest moja statuetka?! ”
I właśnie – gdzie jest ta statuetka? Bo ja, tak samo jak Marta, często miałam wrażenie, iż staram się osiągnąć jakiś nierealny ideał. Też miałam moment, iż mówiłam "stop" zamiast "nie", żeby nie negatywnie nastawiać dziecka. Nazywałam każdą emocję malucha i rezygnowałam ze słoiczków, eliminując cukier z diety niemowlaka.
W przypadku opowieści Marty dla mnie hitem był tort na roczek z placków bananowych, bo przecież musi być zdrowo! Nie było żadnego tortu czy innego zdrowego ciasta, tylko placki z banana, bez jajek i cukru.
Życie weryfikuje nasze ideały
Po latach, mając dwóch rozbrykanych chłopaków – 7- i 5-latka – widzę, jak bardzo odwalało mi się na tym etapie bycia matką pierwszy raz. Dzieci pokazały mi, iż moje przekonania o bezwzględnym zdrowym trybie życia i eliminacji "wszystkiego, co złe" czasem mają się nijak do codzienności, hałasu, bałaganu i ich potrzeb.
Moi synowie są energią, która potrafi rozwalić moje skrzętnie układane założenia jak domek z kart i to w jedną sekundę. Teraz wiem, iż czasem trzeba odpuścić, wrzucić na luz, zjeść coś niezdrowego bez wyrzutów sumienia i powiedzieć "nie, dziękuję" wszelkim poradom, które zamiast pomagać – komplikują życie.
To, co się liczy, to nie perfekcja, a miłość, obecność i umiejętność śmiania się z siebie samej. choćby jeżeli to śmiech przez łzy. No i liczy się też intuicja, którą wierzę, iż ma każda z nas.
Więc drogie mamy, nie bierzcie wszystkiego tak serio! jeżeli ugotowałyście coś na parze, a dziecko i tak rzuciło to na podłogę, jeżeli zblendowałyście obiad idealnie, a dwulatek wybrał kanapkę z serem – to nie porażka. To macierzyństwo w pigułce.