Po koloniach z dzieckiem wróciły wszy, kleszcze i przekleństwa. "Dziękuję za takie pamiątki"

mamadu.pl 2 dni temu
Niechciane pamiątki z wakacji potrafią skutecznie popsuć euforia z letnich wyjazdów dzieci. Spotkałam koleżankę, której syn wrócił z obozu sportowego z wszami, kleszczem i nowym, niecenzuralnym słownictwem. Ta historia uświadomiła mi, jak trudno czasem pogodzić potrzebę samodzielności z codziennymi wyzwaniami rodzica.


Niechciane pamiątki z wakacji wróciły razem z synem


Kilka dni temu podczas zwykłych spożywczych zakupów spotkałam koleżankę. Taką, z którą rozmowy zawsze zaczynają się od niewinnego "co słychać?", a kończą na opowieściach, które śnią się potem po nocach. Tym razem wyglądała jak ktoś, kto od tygodnia nie spał i przestał wierzyć w sens wakacji z dala od domu.

Między półkami w markecie opowiedziała mi, iż jej dziesięcioletni syn właśnie wrócił z obozu sportowego. Powinna być szczęśliwa, przecież odpoczęła bez dziecka – 10 dni świętego spokoju, zero kursów do szkółki piłkarskiej, mniej gotowania czegoś, co syn zje, mniej ciągłego jęczenia "mamo, a mogę?". Ale jej mina mówiła jedno: nigdy więcej.

"Słuchaj, wrócił inny człowiek" – zaczęła. Pomyślałam, ze to w pozytywnym aspekcie, bo pewnie nauczył się samodzielności, trochę dorósł. Tymczasem usłyszałam: "Po pierwsze, przeklina. I to nie takie tam "kurka wodna", tylko słownictwo, przy którym mój mąż uniósł brwi.

Po drugie, wszy. Tak, WSZY. Jak w średniowieczu normalnie. Po trzecie – kleszcz. Wbite dziadostwo znalazłam mu na nodze w drugim dniu po powrocie. Teraz żyję w trybie czuwania, czekając, czy pojawi się rumień".

Patrzyłam na nią szeroko otwartymi oczami, a w głowie miałam jedną myśl: moje dzieci są jeszcze małe, ale jeżeli to mnie czeka za kilka lat, to ja chyba będę wymyślać im zajęcia w ogródku, byle tylko nie wysyłać na kolonie.

Kolonie mogą być ułatwieniem, ale...

Koleżanka przyznała, iż te 10 dni faktycznie pomogło jej logistycznie. Mniej stresu, mniej gonitwy, trochę ciszy w domu. Ale rachunek po powrocie jest taki, iż teraz ma milion problemów: pranie wszystkiego w 90 stopniach, smarowanie głowy preparatami na wszy, obserwowanie śladu po kleszczu, rozmowy wychowawcze o tym, jakim językiem nie rozmawia się z mamą.

"Ja wiem, iż on tam uczył się samodzielności" – powiedziała z westchnieniem. I dodała: "Ale ja teraz czuję, jakby mi zorganizowali obóz przetrwania... tylko w moim własnym domu".

Wracałam do domu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony wiem, iż takie wyjazdy to szansa na nowe przyjaźnie, przełamywanie nieśmiałości, naukę radzenia sobie bez mamy obok i są potrzebne dzieciom.

Z drugiej – jeżeli mam potem tydzień wyczesywać wszy, robić badania i tłumaczyć dziecku, iż mówienie jakichś słów jest nieładne, to sama nie wiem, czy ta nauka samodzielności nie jest trochę zbyt kosztowna.

Może, gdy moje przedszkolaki podrosną, będę miała więcej odwagi. Ale dziś – po wysłuchaniu tej historii – mam wrażenie, iż wakacyjne "pamiątki" potrafią skutecznie zrazić matkę do idei kolonii i obozów. I iż czasem lepiej, żeby dziecko wróciło znudzone, ale zdrowe i czyste, niż z bagażem doświadczeń, których naprawdę wolałabym mu oszczędzić.

Idź do oryginalnego materiału