Impreza z pompą
Zakończenie roku w przedszkolu mojego syna przypomina w tym roku... wesele. Serio. Tylko zamiast młodej pary mamy grupę sześciolatków, a zamiast wódki – sok jabłkowy w dzbankach i dmuchańce. Ale jest wszystko: catering, fotograf, planowana oprawa muzyczna, dekoracje jak z Pinteresta i napięcie wśród rodziców, które rośnie proporcjonalnie do długości listy zadań. Wszyscy raczej podekscytowani tym, jaka to będzie fajna impreza. Tylko ja jestem w mniejszości (razem z nauczycielkami) i czuję z tego powodu zażenowanie.
Z jednej strony – rozumiem. Dziecko kończy zerówkę, od września pójdzie do szkoły, więc chcemy uczcić ten moment. Sama mam łzy w oczach, gdy widzę, jak mój syn uczy się czytać, stara się sam zawiązać buty i dzielnie żegna swoje przedszkolne zabawki. Przejście do szkoły to istotny krok. I uroczyste zakończenie – z dyplomem, może piosenką albo wierszykiem – ma sens. To fajna pamiątka i sposób, by podziękować nauczycielkom.
Ale mam wrażenie, iż niektórym trochę się pomyliły proporcje. Bo oprócz zakończenia organizowanego przez przedszkole, w tym roku część rodziców wpadła na pomysł, iż trzeba jeszcze zrobić coś więcej. A z tym "więcej" ruszyła lawina. Najpierw pojawił się pomysł pikniku – super! Kocyk, lemoniada, dzieci się bawią, rodzice rozmawiają. Ale potem ktoś wspomniał o cateringu – "żeby nie było, iż każdy musi coś gotować". Potem – o fotografie, "bo przecież warto mieć pamiątkowe zdjęcia". Ktoś dodał pomysł z muzyką. A iż przecież jak już catering, to trzeba wynająć namiot, stoły, krzesła...
I tak oto pożegnanie przedszkola zamieniło się w mini-wesele.
Nauczycielki nie są przekonane
Najzabawniejsze – albo najsmutniejsze – jest to, iż nie wszyscy rodzice czują się z tym dobrze. Ja na przykład nie. Bo z jednej strony nie chcę, żeby moje dziecko czuło się pominięte, więc dokładam się do kosztów, wpisuję się na listy zadań i kupuję prezent dla nauczycielek. Z drugiej – mam wrażenie, iż ta cała impreza bardziej spełnia oczekiwania dorosłych niż dzieci. Moje dziecko cieszyłoby się równie mocno z prostego pikniku z lodami i zabawą w chowanego.
Nie wiem, czy to presja mediów społecznościowych, czy po prostu chęć, żeby "było wyjątkowo". Ale granica między celebracją a przesadą tu ewidentnie się zaciera. W dodatku – choć nikt tego głośno nie mówi – odnoszę wrażenie, iż same nauczycielki też czują się tym wszystkim trochę skrępowane. Są wdzięczne, jasne, dziękują, ale ich miny mówią więcej niż słowa. One przecież chciały tylko zakończyć rok, wręczyć dyplomy, uściskać dzieci, a potem iść do domu, bo po dziesięciu miesiącach pracy są równie zmęczone jak my.
Zamiast się cieszyć tym symbolicznym momentem, czuję napięcie, bo trzeba coś załatwić, o czymś nie zapomnieć, coś kupić. Zamiast wzruszenia – mam w głowie logistykę. Nie jestem przeciwko świętowaniu. Ale może warto się zatrzymać i zapytać, po co to wszystko? Czy naprawdę nasze dzieci potrzebują DJ-a i cateringowej lasagne, by poczuć się wyjątkowo? Czy czasem nie wystarczy wspólny czas i zdjęcie zrobione telefonem przez rodzica? W tej sytuacji zdecydowanie mniej znaczy więcej.