Była duszna, letnia noc w Warszawie, gdy światła miasta migotały jak rozgrzane iskry. Weronika i Kasia krzątały się po swoim baru mlecznym, serwując klientom dania, które stały się ich dumą. Dzięki pomocy zagadkowego przedsiębiorcy, Wojciecha Witkowskiego, spełniły marzenie o własnym lokalu. ale w ich sercach wciąż żyły wspomnienia trudnej przeszłości.
Tego wieczoru do baru weszła kobieta o zmęczonych oczach i drżących dłoniach. Kelnerka, sądząc, iż to kolejna osoba prosząca o resztki, już miała ją odprawić, gdy nagle dostrzegła w jej wzrocy nadzieję.
— Czym mogę służyć? — spytała cicho, z nutą współczucia.
— Szukam pracy… — odparła kobieta, głos jej się łamał. — Mogę zmywać, sprzątać, cokolwiek. Proszę…
Kelnerka, poruszona jej słowami, zaprowadziła ją do właścicielek. Weronika i Kasia wymieniły spojrzenia.
— Nie mamy wolnego etatu — zaczęła Kasia — ale możemy dać ci szansę na próbę.
Kobieta, przedstawiająca się jako Ludmiła, skinęła głową z wdzięcznością. Zaczęła od najprostszych zadań — szorowania garnków i wycierania podłóg. Mimo wieku i widocznego zmęczenia pracowała z uporem, jakby chciała odpokutować grzechy przeszłości.
Tego, czego Weronika i Kasia nie wiedziały, było to, iż Ludmiła to ich matka — kobieta, która porzuciła je w dzieciństwie. Po trzech nieudanych małżeństwach z zamożnymi mężczyznami została sama, bez grosza przy duszy. Gdy życie postawiło ją pod ścianą, wróciła, choć wiedziała, iż córki jej nie poznają.
Pewnego poranka, gdy siostry odpoczywały w zapleczu, nagle zjawił się ich ojciec, pan Marian. Zauważył Ludmiłę w kuchni i w jego oczach odbił się błysk bolesnego poznania.
— Nowa pracownica? — zapytał, udając spokój.
— Tak, tato — odparła Weronika. — Znacie się?
— To Ludmiła — powiedział w końcu. — Wasza matka.
Słowa te uderzyły jak grom. Siostry stały sparaliżowane, wpatrując się w kobietę, która wydała je na świat, a potem zniknęła.
Ludmiła, ujrzawszy ich spojrzenia, zaczęła mówić, a jej głos brzmiał jak szmer wiatru między nagrobkami:
— Wiem, iż nie zasługuję… Ale muszę to powiedzieć. Bałam się. Nie umiałam być matką, nie miałam nic do zaoferowania. Myślałam, iż w domu dziecka będzie wam lepiej. Ale każdego dnia żałowałam…
Córki milczały, czując, jak w nich coś pęka.
— Nie wiem, czy możemy ci wybaczyć — szepnęła później Kasia, gdy siostry były same. — Ale możemy spróbować zrozumieć.
Ludmiła została. Powoli, dzień po dniu, odbudowywała most, który sama kiedyś spaliła. Siostry pozwoliły jej być bliżej, choć ból nie zniknął.
Minął rok. Ludmiła stanęła przed gośćmi baru podczas rodzinnego obiadu.
— Moje córki nauczyły mnie, iż miłość nie umiera — powiedziała, a łzy spływały jej po policzkach. — choćby po latach można zacząć od nowa.
I tak oto, w cieple polskiego lata, w niewielkim barze mlecznym na warszawskiej Pradze, rodzina odnajdywała się na nowo. Bo czasem wystarczy cierpliwość, by rany zamieniły się w blizny — i żeby znów móc oddychać pełną piersią.