Dzisiejszy wpis w dzienniku:
Obudziłam się z bólu. Coś mi się śniło przed przebudzeniem, coś ważnego. Ale ból odwrócił moją uwagę i natychmiast zapomniałam o śnie. Brzuch bolał mnie tak, jak nigdy wcześniej – promieniował aż do krzyża.
Leżałam, wsłuchując się w ból, który powoli zaczynał słabnąć. Ostrożnie usiadłam na łóżku, ale gdy próbowałam wstać, ból przeszył mnie na nowo. Krzyknęłam i osunęłam się na podłogę. Na kolanach doczołgałam się do komody, gdzie zostawiłam telefon na ładowarce.
Tak też dzwoniłam po karetkę – klęcząc, z jedną ręką opartą o podłogę. „Muszę się uspokoić, karetka zaraz przyjedzie” – powtarzałam sobie. „A drzwi? Przecież muszę je otworzyć!” Na kolanach dopadłam do przedpokoju. Ból pulsował, brzuch palił się ogniem.
Próbowała się wyprostować, by odsunąć zasuwkę, ale ból uderzył z nową siłą. W oczach pojawiły się łzy. Oto, co w samotności jest najstraszniejsze. Nie to, iż nie ma komu podać szklanki wody, ale iż nie ma komu otworzyć drzwi ratującym życie. Zagryzłam wargę do krwi i spróbowałam jeszcze raz. Udało się. Otworzyłam drzwi i straciłam przytomność.
Przez mgłę w głowie docierały do mnie urywki rozmów, ktoś mnie o coś pytał. Chyba choćby odpowiadałam, choć nie byłam pewna.
Ocknęłam się na sali, oślepiona niskim jesiennym słońcem wpadającym przez okno. Odwróciłam się od światła i natychmiast skrzywiłam z bólu pod żebrami. Brzuch był opuchnięty, ale sam ból prawie zniknął.
Jeszcze niedawno, gdy kolejny raz próbowałam zerwać z Janem, myślałam, iż lepiej umrzeć, niż tak żyć. Nie mam męża, nie mam dzieci. Nikogo. Po co żyć? A tej nocy złapałam się życia kurczowo. Zrozumiałam, jak strasznie jest umrzeć nagle, w samotności.
— Ocknęła się? Zaraz zawołam pielęgniarkę.
Odwróciłam głowę w stronę głosu i zobaczyłam drugie łóżko, na którym leżała pulchna kobieta w nieokreślonym wieku, w flanelowym szlafroku w niebieskie kwiaty.
Wkrótce weszła pielęgniarka.
— Jak się pani czuje? — spytała. Młoda, rumiana. A może tak się tylko wydawało przez różową czepek?
— Dobrze — odparłam. — Co się ze mną stało?
— Doktor zaraz przyjdzie i wszystko wytłumaczy — powiedziała dziewczyna w czepku i wyszła.
Zauważyłam jej gruby, jasny warkocz sięgający do pasa. Kto jeszcze dziś nosi warkocze?
— Jesteś na ginekologii. Przywieźli cię dwie godziny temu. Śpisz twardo, dziewczyno — oznajmiła sąsiadka.
Dziewczyno. Ostatnio coraz częściej nazywano mnie „panią” albo „obywatelką” w sklepach i autobusach. Czułam się staro. A przecież co to za starość? Czterdzieści dwa lata. Może dlatego, gdy ktoś próbował mnie swatać, machałam ręką: „Za późno, nie potrzebuję nikogo”. Dlatego próbowałam rozstać się z Janem, ale on wciąż wracał.
— Jak się pani czuje? — Do sali wszedł doktor, pięćdziesięciolatek.
— Co się stało? Dostawałam narkozę? Robili operację? Czuję się, jakbym połknęła balon.
— Kowalska, czekają na panią na opatrunki — powiedział do sąsiadki.
Kobeta wstała, poprawiła szlafrok i wyszła.
— Zrobiliśmy laparotomię. Miałaś ciążę pozamaciczną, pęknięty jajowód.
— Jak? — Omal nie podskoczyłam. Mięśnie brzucha zareagowały bólem.
— Co panią tak zaskoczyło?
— Mówili mi, iż jestem bezpłodna.
— No, to nie wyklucza ciąży pozamacicznej, ani choćby normalnej. W życiu zdarzają się cuda. Proszę mi wierzyć. Położymy panią na kilka dni.
— Mogę wstawać?
— Trzeba. Ale bez przesady — odparł i wyszedł.
Przetrawiałam te informacje. Mówili mi, iż nie mogę mieć dzieci. Mąż przez to odszedł. Choć to była raczej wymówka dla jego zdrad. „Czy to znaczy, iż mogę zajść w ciążę? O czym ja mówię? Czterdzieści dwa lata, za późno na dzieci” — powstrzymałam się. „Dlaczego od razu nie spytałam doktora?”
Wstałam, założyłam szlafrok i kapcie. W kieszeni coś zabulgotało. „Klucze i dowód. Drzwi zamknięte”.
Nie było lustra nad umywalką. Przygładziłam włosy dłonią i wyszłam na korytarz. Dotarłam do drzwi oznaczonych „Ordynatura”, ale były zamknięte. Poszłam dalej, do pielęgniarskiego stanowiska.
Zawroty głowy, nudności. Usiadłam na kanapie w holu.
„Ciekawe, ucieszyłby się Janek, gdyby wiedział?” Poznaliśmy się pięć lat temu. Od razu powiedział, iż jest żonaty.
Przerwał mi głos pielęgniarek:
— Wyobraź sobie, podczas operacji Serafin znalazł u niej guza. Ogromnego.
Poznałam głos tej z warkoczem.
— I co? — spytał ktoś drugi.
— Nic. Zaszyli i tyle. Serafin mówi, iż ostatnie stadium. Jutro tę Wiśniewską do onkologii. A jeszcze nie stara.
— Szkoda.
Nie słuchałam dalej. W głowie huczało. „To o mnie. Rak? Jutro do onkologii? Dlaczego doktor nic nie mówił?”
Drżąc, wróciłam na salę. Płakałam. Sąsiadka spytała, czy wezwać kogoś.
— Nie trzeba.
Zeszłam na dół. Dzień był ciepły. Wyszłam przed szpital.
Nie pojadę do onkologii. Ile mi zostało? Pamiętam, jak umierała mama. Chemia, cierpienie.
Obejrzałam się na budynek. Klucze i dowód miałam przy sobie. Pójdę do domu. Nie chcę tak, jak mama.
W domu wzięłam prysznic. Brzuch bolał, ale zniosłam to.
Płakałam, potem wpadłam w otępienie. Co ja w życiu widziałam? Kto mnie pochowa?
Przez trzy dni leżałam. Wstałam wypoczęta. W lustrze nie było śladów choroby. Zawsze byłam chuda. Rozwód, choroba mamy, pogrzeb, męczący związek z Janem.
Wzięłam telefon i dodałam jego numer do czarnej listy. Drzwi mu nie otworzę.
Przejrzałam mieszkanie. Trzeba napisać testament. Złota prawie nie mam — tylko obrączkę i kolczyki.
Zjadłam jajecznicę z apetytem.
W nocy śniła mi się mamaNazajutrz zadzwonił dzwonek do drzwi, ale zamiast Jana stała tam pielęgniarka z warkoczem, trzymając w rękach moją prawdziwą kartę pacjenta z napisem „całkowicie zdrowa”, a ja zrozumiałam, iż czas zacząć żyć na nowo.