Szary, zimowy poranek otulił Warszawę mglistą zasłoną, jakby sama natura wstrzymała oddech w oczekiwaniu na cud. Ołowiane chmury zwisały nisko nad ulicami, a mroźne powietrze skrzyło się pod butami przechodniów. Tego dnia, z pozoru zwyczajnego, miało się wydarzyć coś, co na zawsze odmieni losy kilku osób.
Zatrzymajmy się przy kościele szepnęła Kinga, zwracając się do męża z ciepłym uśmiechem, w którym malowała się nadzieja i wdzięczność.
Kazimierz spojrzał na nią czule, czując, jak serce ściska się z miłości do tej kobiety. Byli razem już dziewięć lat dziewięć lat walki, łez, nadziei i rozczarowań. Przez te lata marzyli o dziecku: o małych stópkach biegających po mieszkaniu, o dziecięcym śmiechu, pierwszych słowach i malutkich rączkach wyciągających się do rodziców. ale mimo wysiłków lekarzy, badań, zabiegów, a choćby wsparcia psychologa ich marzenie pozostawało nieosiągalne.
Kinga cierpiała niewyobrażalnie. Co miesiąc, gdy nadchodziło kolejne rozczarowanie, zamykała się w sobie, chowała w łazience i cicho płakała, ściskając w dłoniach starą dziecięcą grzechotkę, kupioną jeszcze z nadzieją. Czym jestem za kobietę, skoro nie mogę urodzić? szeptała, patrząc w lustro. Po co przyszłam na ten świat, skoro nie potrafię dać życia?
Kazimierz niejednokrotnie proponował adopcję. Mówił o domach dziecka, o dzieciach potrzebujących miłości i opieki. ale Kinga za każdym razem odpowiadała tak samo: To nie to samo. To nie nasza krew. Chcę poczuć, jak rośnie we mnie, jak jego serce bije obok mojego. Rozumiał ją, nie oceniał, tylko przytulał mocniej, starając się choć trochę ukoić jej ból.
Pewnego dnia przeczytała o cudzie o kobiecie, która po modlitwie w kościele zaszła w ciążę. Kinga po raz pierwszy od dawna poczuła promyk nadziei i postanowiła spróbować. Zaczęła odwiedzać mały kościół na obrzeżach miasta, stawiać świece, modlić się przed obrazem Matki Bożej. Na początku przychodziła z drżeniem, z nadzieją w oczach, później z pokojem w sercu. I pewnego dnia, miesiąc po ostatniej modlitwie, lekarz uśmiechnął się i powiedział: Gratuluję, jest pani w ciąży.
To był jak grom z jasnego nieba. Szczęście wypełniło ich po brzegi. Kinga płakała, śmiała się, obejmowała męża, nie wierząc w rzeczywistość tego, co się działo. A Kazimierz stał obok, czując, jak łzy spływają mu po policzkach, i szeptał: Dziękuję dziękuję Ci, Boże.
Dziewczynka urodziła się zdrowa, z jasnymi oczami i dźwięcznym płaczem. Nazwali ją Zosia. Minął rok, ale Kinga wciąż chodziła do kościoła teraz już nie z prośbą, ale z podziękowaniem. Co miesiąc przychodziła, stawiała świecę, modliła się za córkę, za męża, za wszystkich cierpiących.
Dobrze, zatrzymajmy się, kochanie łagodnie odpowiedział Kazimierz, włączając kierunkowskaz.
Zatrzymali się przed zabytkowym kościołem z kopułami pokrytymi szronem. Kinga zarzuciła na głowę cienką chustkę nie dla mody, ale z szacunku dla świętego miejsca. Jej elegancki płaszcz, podarowany przez męża na Nowy Rok, szeleścił przy każdym ruchu. Wysiadła z samochodu, a Kazimierz został w środku. Wierzył w Boga, ale uważał, iż kościół to nie obowiązek, ale wewnętrzne powołanie. Tego dnia jego dusza była spokojna, więc postanowił zaczekać.
Przez okno obserwował ludzi. Z kościoła wyszła kobieta w czerni czarna suknia, czarna chusta, pochylona głowa. Na twarzy błyszczały łzy. Przeżegnała się, otarła twarz i powoli odeszła. Kazimierz zrozumiał modliła się za zmarłego. Za nią wyszło młode małżeństwo z niemowlęciem na rękach. Uśmiechali się, szeptali, dziękowali. Pewnie przyszli z tą samą nadzieją, z którą kiedyś przychodziła Kinga.
Po chwili Kazimierz wysiadł, wciągnął lodowate powietrze. Nagle jego uwagę przykuła ławka przy ogrodzeniu kościoła. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna bezdomny. Długie, brudne palto, niegdyś prawdopodobnie ciepłe, teraz podarte w wielu miejscach. Na nogach stare adidasy, dawno stracone w błocie i soli. Twarz porośnięta brodą, na głowie zniszczona czarna czapka. Obok wózek ze szmatami i kocem. W ręku plastikowy kubek na datki.
Siedział cicho, nie błagał, nie narzucał się. Po prostu był. Większość przechodziła obojętnie. Niektórzy wrzucali drobne, choćby nie patrząc. Tylko jedna kobieta zatrzymała się, włożyła banknot do kubka i poszła. Bezdomny uśmiechnął się lekko, ale w tym uśmiechu nie było euforii tylko zmęczenie i wdzięczność.
Kazimierz zastygł. Kiedyś, jak wielu, uważał, iż tacy ludzie sami są winni swojemu losowi. Że jeżeli ktoś jest na ulicy, to znaczy, iż nie chciał walczyć. Ale po narodzinach Zosi coś się w nim zmieniło. Zaczął widzieć więcej ból, rozpacz, samotność. Teraz, patrząc na tego mężczyznę, poczuł dziwne wzburzenie.
Zwłaszcza jego ręce zwróciły jego uwagę. Długie, smukłe, o starannych palcach palcach muzyka, artysty albo chirurga. Kazimierz zamyślił się. Jak człowiek z takimi dłońmi mógł się tu znaleźć?
Bez wahania otworzył portfel, wyjął stuzłotowy banknot i podszedł. Włożył pieniądze do kubka.
Bezdomny drgnął, jakby spodziewał się ciosu. ale usłyszawszy szelest banknotu, podniósł wzrok. I wtedy Kazimierz usłyszał jego głos głęboki, ciepły, z nutami intelektualnego zmęczenia.
Jest pan bardzo hojny powiedział. Nigdy nie dostałem tyle. Dziękuję. Niech pan nie myśli, iż przepiję. Nie piję. Teraz będę miał co jeść przez tydzień. Jest tu sklep niedaleko sprzedawczyni jest dobra. Pozwala mi kupić herbatę, bułki może starczy na dłużej. Niech Bóg pana strzeże.
Kazimierz zdrętwiał. Ten głos słyszał go już gdzieś. Dawno temu Dziesięć lat?
Dawno pan żyje na ulicy? zap