Pewnego październikowego wieczoru, gdy deszcz ze śniegiem siąpił bez końca… Wieczorna msza dobiegła końca. W kościele zostało kilka osób. Większość wiernych wolała nie wychodzić z domów w taką pogodę.
Powoli świątynia pustoszała, ludzie wychodzili, raz po raz otwierając ciężkie drzwi. Od przeciągu płomienie świec na lichtarzach drżały i migotały, unosząc cienkie smużki dymu. W końcu ucichł szelest kroków po kamiennej posadzce. Została tylko Danuta.
Wyszła zza kontuaru kościelnego sklepiku i obeszła opustoszały kościół, gasząc świece i ścierając pędzelkiem krople wosku z lichtarzy. Potem zgasiła wszystkie lampki przed ikonami. Przez wąskie, ołowiane okna ledwo przebijało się światło ulicznych latarni. Świeciła się tylko jedna żarówka nad stołem z woskowymi świecami. Jej blask odbijał się w pozłoconych ramach pobliskich obrazów.
Z lewej nawy wyszedł ksiądz Władysław, w narzuconej na sutannę czarnej kurtce.
– Woźny już przyszedł? – zapytał, zatrzymując się przy Danucie.
– Jeszcze nie. Coś przekazać? – odpowiedziała pytaniem.
– Nie. Do jutra. – Skinął głową na pożegnanie i skierował się ku wyjściu.
Danuta przyniosła wodę z miednicą i szmatą, zaczęła myć podłogę. Lubiła przychodzić rano do czystego kościoła. Nagle znów powiał przeciąg, a ciężkie drzwi z cichym stuknięciem się zatrzasnęły. Danuta odwróciła się. Woźny przeżegnał się od drzwi, skinął jej głową i przeszedł obok do swojej izdebki. Danuta nigdy nie słyszała jego głosu, choć ksiądz Władysław zapewniał, iż mężczyzna nie jest niemy.
Odstawiła miednicę i szmatę na miejsce, ubrała się, ostatni raz rozejrzała po kościele, sprawdzając, czy wszystkie lampki zgaszone, zatrzymując wzrok na każdej ikonie i szepcząc: „Święty Wojciechu, módl się za nami”, „Matko Boża Częstochowska, wspomagaj nas”, „Jezu Chryste, Synu Boży…”
– Wychodzę! – krzyknęła w stronę woźnego.
Głos rozległ się echem pod sklepieniem.
Danuta zgasiła światło i pchnęła ciężkie drzwi. Na schodach przystanęła, nasłuchując. Nie usłyszała kroków, ale zgrzytnął rygiel – woźny zamknął drzwi od środka. I wtedy Danuta usłyszała tuż obok cichutki płacz.
Spojrzała pod nogi, spodziewając się zobaczyć szczenię lub kocię chroniące się pod daszkiem przed deszczem. Zamiast tego ujrzała białą zawiniątko, z którego dobiegało kwilenie.
– Dziecko! Kto cię tu porzucił? – Pochyliła się i podniosła leciutki pakunek, odgarnęła róg kocyka i ujrzała pomarszczoną buzię.
– Boże, co za matka mogła zostawić cię w taką noc. Jak to możliwe, iż nikt cię nie zauważył? Czy dopiero co cię tu przyniesiono?
„Co mam zrobić? Zapukać z powrotem do kościoła? Wezwać policję i pogotowie?” To byłoby słuszne, ale powodowana nagłym impulsem, Danuta postanowiła zabrać dziecko do domu i stamtąd zadzwonić do księdza Władysława, by wspólnie zdecydować, co z porzuconym niemowlęciem.
Zeszła ze schodów i nie zdążyła zrobić choćby dwóch kroków, gdy z ciemności wyłoniła się młoda kobieta.
– Oddajcie! – krzyknęła i wyrwała Danucie zawiniątko.
Po głosie sądząc, bezwzględna matka była bardzo młoda.
– Twoje dziecko? To grzech – porzucać dziecię. A nużby zachorowało? – surowo powiedziała Danuta.
– Nie porzuciłam, tylko na chwilę zostawiłam – odparła młoda kobieta, dusząc się w łzach.
– Czemu nie wniosłaś do kościoła? – nieco złagodniała Danuta.
Nieszczęsna matka nie odpowiedziała i już odchodziła, tuląc swoje dziecko.
– Masz gdzie iść? – zawołała za nią Danuta.
Młoda kobieta zwolniła i obejrzała się.
– Widzę, iż nie masz – mruknęła pod nosem Danuta. – Zaczekaj! – krzyknęła i podej- Chodź ze mną, nie mam nikogo w domu, ogrzejesz się, dziecko nakarmisz, a potem zobaczymy, co dalej – powiedziała Danuta i wyciągnęła rękę, a dziewczyna, choć niepewnie, w końcu ją przyjęła, nieświadoma, iż właśnie zdecydowała o całym swoim przyszłym życiu.