Kazimierz właśnie wrócił do swojej wioski po trzytygodniowej trasie ciężarówką po kraju. Jak zwykle, najpierw zajrzał do karczmy, by pogadać z parafianami i posłuchać nowin, zanim odwiedzi żonę. Zatrzymał pojazd przy drodze i, otulony w kożuch przed październikowym deszczem, wszedł do środka.
Dobry wieczór wszystkim! krzyknął, przekraczając próg.
Spodziewał się zastać tłum mężczyzn grających w karty, wiwatujących na jego widok i rzucających rubaszne żarty o jego matkę lub męskość. Tymczasem w karczmie było tylko dwóch ludzi: karczmarz i stary mężczyzna grzejący się przy piecu. Zaskoczony Kazimierz podszedł do baru.
Co się dzieje, Wojciechu? Gdzie wszyscy? Ktoś umarł?
Karczmarz nalał mu kieliszek taniej wódki i odparł:
Gorzej, Kaziu, gorzej Znikają młode kobiety.
Co?! Wieśniaczki? Kazimierz aż się zachwiał.
Trzy już było karczmarz odpowiedział, podnosząc palce. Najpierw Zosia, córka aptekarza. Potem Kinga, siostrzenica wójta. A na końcu Jadwiga, nauczycielka.
Jezu Kazimierz przełknął ślinę. Wszystkie naraz?
Nie, po jednej. Odkąd wyjechałeś, znikały co piątek. Ludzie myślą, iż grasuje seryjny morderca. Wszystkie miały 2030 lat i były w ciąży. Wariata mamy, cholera dodal, potrząsając głową. A dziś znów piątek, więc jedni zorganizowali uzbrojone patrole, a drudzy zaryglowali się w domach z córkami i żonami
Kazimierz wyrwał się z karczmy jak oparzony. To dziwne uczucie, które towarzyszyło mu przez całą drogę, nagle nabrało kształtu. Musiał sprawdzić młodą żonę. Skrócił drogę przez ciemny las, czując, jak adrenalina pali mu żyły. Wiedział, iż tak będzie szybciej niż ciężarówką. Każda minuta miała znaczenie.
Biegł w ciemności, a w głowie kotłowały się coraz straszniejsze obrazy. Wyobrażał sobie żonę, skrwawioną, walczącą o życie. Każdy krok pogłębiał rozpacz.
W końcu ujrzał swój dom pogrążony w ciemności. Przyspieszył, a gdy był już blisko, dostrzegł postać w czerni wychodzącą z domu. Rzucił się na nią, chwycił i wciągnął z powrotem do środka. Światło zapaliło się po wieczności.
Pod żółtą poświatą wiszącej lampy ujrzał swoją żonę, Elżbietę. Puścił ją, a wtedy ona rzuciła mu się na szyję i pocałowała namiętnie. Ten pocałunek był pełen ulgi.
Lecz Kazimierz gwałtownie przeszedł od ulgi do strachu.
Elżbieto, musisz być ostrożna! jeżeli nie zdążyłbym, mogłabyś dziś zginąć. Wiesz, jaki strach mnie przejął? Co ty sobie myślałeś, wychodząc w taką noc? Wojciech mówił, iż pół wioski szuka mordercy. A poza tym, czy trzy kobiety to nie za mało mięsa na całą zimę?
Słowa zawisły w powietrzu jak klątwa. Uśmiech Elżbiety zgasł. Jej wargi zadrżały. Odsunęła się, przyciskając dłonie do brzucha.
Co co ty powiedziałeś? szepnęła.
Kazimierz zamrugał. Zrozumiał, iż posunął się za daleko. To to tylko strach mówił wyjąkał, ale w jej oczach już widział coś więcej niż podejrzenie.
Powoli odsunęła rękaw. Na przedramieniu miała wąskie, ledwo zagojone zadrapania jak od gałęzi albo od czyichś paznokci.
Kazimierzu gdzie ty byłeś w każdy piątek, gdy pracowałeś?
Zamarł. Przypomniał sobie karczmę, drżące palce Wojciecha liczące: jedna, dwie, trzy mamuśki w ciąży. I swoje trasy. Postoje. Kłamstwa, które sobie wmawiał, o samotności i chwilach słabości.
Serce zabiło mu głośniej, gdy w oczach Elżbiety pojawiły się łzy. Nie ze strachu, ale zrozumienia.
Za oknem wciąż lało, z






