Jego fotografie dokumentują kawał historii. Pierwszy raz Jerzy Stemplewski fotografował I sekretarza PZPR Edwarda Gierka w 1971 roku na centralnych dożynkach, które wtedy odbywały się w Opolu. – Na tym zdjęciu jest też Jaroszewicz – dodaje.
Przez te wszystkie lata utrwalał postacie na pierwsze strony gazet. Fotografował Karola Musioła, generała Wojciecha Jaruzelskiego, potem Lecha Wałęsę, ale też zwykłych Opolan w ich codziennym życiu. Fotografował protesty przed sądem, nie ominął strajku kobiet.
– Kiedy z dziesięć lat temu przyjechał z Niemiec Engelbert Jarek (nieżyjący już popularny napastnik Odry Opole w latach 50. i 60. – aut.), to zapytał mnie: „Co, ty jeszcze żyjesz?” – śmieje się Jerzy Stemplewski.
Wszystko dlatego, bo spotkali się pierwszy raz w 1966 roku na meczu Odry Opole, kiedy Jerzy miał zaledwie 21 lat. O czym starszy od niego o dekadę piłkarz nie wiedział. Bo wówczas załapać się do gazety (wtedy „Trybuny Opolskiej” – red.) w tak młodym wieku graniczyło z cudem.
– Teraz do mnie dotarło, ile przez te wszystkie lata zgromadziłem negatywów, więc przekazałem je do naszego Archiwum Państwowego – mówi Jerzy Stemplewski.
Fotografując widział ludzi, niezależnie od tego, czy były to osoby ze świecznika, Opolanie idący do pracy, w pochodach pierwszomajowych lub podczas festynów. Opolanom poświęcił niejedną wystawę, dokumentującą życie w czasach PRL. Potem była powódź tysiąclecia, obrona województwa opolskiego. Fotografował też bezdomnych, w tle pozostawiając tajemnicę ich wcześniejszego życia, co wyczuwało się w jego zdjęciach.
Jerzy Stemplewski i New York City Photography
Jest rok 1968. Amerykanie szykują się do lądowania na Księżycu, w Paryżu studenci wznoszą barykady, wojska Układu Warszawskiego najeżdżają Czechosłowację. A Jerzy Stemplewski z Opola dostaje z Nowego Jorku ofertę pracy korespondenta „Newsweeka” za 150 tys. dolarów rocznie. Do dziś pamięta to uczucie walącego serca i przeżytego szoku, kiedy przeczytał, ile mógłby zarabiać w ciągu roku.
– To były niewyobrażalne pieniądze dla człowieka żyjącego po tej stronie Żelaznej Kurtyny – uśmiecha się na samo wspomnienie.
Wystarczy powiedzieć, iż wtedy, za „późnego” Gomułki, średnia miesięczna płaca w Polsce wynosiła w przeliczeniu około… 10 dolarów!

1971 rok – fot. Jerzy Stemplewski
Ale nie przyjął tej propozycji, co wśród dorastających już w wolnej Polsce może wzbudzić lekceważące niezrozumienie.
– Uznaliby mnie za szpiega działającego na rzecz wrogiego imperium. Przecież miałbym zaraz na karku tajnych agentów i donosicieli – wyjaśnia Jerzy Stemplewski.
W połowie lat 60. w Polsce realny socjalizm trzymał się mocno, ale zaczął się też okres tzw. gomułkowskiej „małej stabilizacji” oraz pewnej odwilży w relacjach z Zachodem. Dla fotograficznej pasji Jerzego miało ogromne znaczenie, bo w opolskim Empiku można było już kupić pisma fotograficzne z USA.
– Rzecz jasna, spod lady, bo przychodził jeden, albo góra dwa egzemplarze. Żadne czasopisma nie dorównywały amerykańskim czasopismom fotograficznym. I to było najlepszym źródłem wiedzy. Potem, kiedy byłem nauczycielem fotografii w opolskim Liceum Plastycznym, ta wiedza okazała się skarbem – wspomina.
A zaczęło się od tego, iż w amerykańskich czasopismach pojawiły się wkładki informujące o przyjęciu chętnych na naukę fotografii do New York City Photography.
– No to wysłałem, przyjęli mnie. Dwa lata studiowałem korespondencyjnie, kiedy skończyłem, przesłałem kilka zdjęć. Właśnie wtedy zaproponowali mi tę pracę korespondenta „Newsweeka”… – opowiada Jerzy Stemplewski.
Muzyka przegrała
– Rodzice byli z Warszawy, ale po wojnie skierowali ich na ziemie odzyskane, do Kłodzka – opowiada. – W 1953 roku przyjechałem z rodzicami do Opola. W wielu miejscach przez cały czas było widać ślady wojny – ruiny, zgliszcza. Kłodzko nie ucierpiało podczas wojny, a w Opolu spalonka na spalonce. Początkowo mieszkaliśmy przy
1 Maja, a tam, gdzie dziś jest teatr Kochanowskiego, były schrony. I myśmy się tam bawili.
Z późniejszego okresu zapamiętał składanie przyrzeczenia harcerskiego na Kopie Biskupiej. A swoje pierwsze zdjęcia 12-letni Jurek robi na obozie harcerskim w Paczkowie.
– Kolega miał „Druha”, to adekwatnie była zabawka. Tam niczego się nie ustawiało, a przesłona miała dwa położenia. A zdjęcia wywoływaliśmy w talerzach – śmieje się.

Potem fotografował w technikum mechanicznym, gdzie poznał nieżyjącego już Jana Berdaka.
– Jasiu był w klasie wyżej, a jego rodzice mieli pracownię fotograficzną – wspomina „Stempel”. – Na dużej przerwie biegliśmy na Krakowską, gdzie mieszkał, pokazywał każde nowe zdjęcie.
Ich pasje spotkały się jeszcze raz, ale już dużo później, na samym początku ery komputerowej. – Staliśmy się z Jasiem Berdakiem pasjonatami komputerów. Ten pierwszy przywieziono mi z Francji, a drugi na początku lat 80. kupiłem sobie w Peweksie – opowiada Jerzy Stemplewski.
Kiedy uczył się w technikum, fotografii zagroziła inna pasja. Był w trzeciej klasie, kiedy „mechanik” dostał instrumenty muzyczne, „demobil” od orkiestry wojskowej w Opolu.
– Kolega u mnie ćwiczył wtedy na trąbce, bo w jego domu młodsze rodzeństwo układało się do snu – śmieje się „Stempel”. – Wyszło na to, iż ja zacząłem grać na tej trąbce, a on przerzucił się na gitarę. Technikum zatrudniło profesora ze szkoły muzycznej, Bruno Milera, i tak powstała nasza szkolna orkiestra. Ostatecznie wybrałem jednak fotografię, bo w życiu nie można dobrze robić wszystkiego.
Jerzy Stemplewski i „renesansowi” inżynierowie
– Dzisiaj fotografowanie jest proste, o wielu etapach można zapomnieć – mówi. – A firmy produkujące aparaty wypuszczają co roku nowy model. w tej chwili osoby fotografujące ze stroną techniczną nie mają żadnego problemu. Ale brakuje im umiejętności kadrowania, wyczucia „tego wszystkiego”, tak ważnego w robieniu zdjęć. Przed erą cyfrówek o tej stronie artystycznej było bardzo dużo w podręcznikach do fotografii.
Choć tak naprawdę wyczucie, umiejętność kadrowania, z uchwyceniem odpowiedniego klimatu, to albo się to ma, albo tego nie ma. A „Stempel”, chciałoby się powiedzieć, ma to wrodzone. O tym, jak powstało jedno, czy drugie zdjęcie, może opowiadać godzinami.
– Trzeba zastanowić się nad ustawieniem, rzucam w wyobraźni światło, kiedy fotografuję ludzi tak, żeby uchwycić osobowość człowieka. To ustawienie jest jak w zdjęciach sportowych, ułamki sekund decydują o uchwyceniu tego, co najważniejsze. A o wielu sytuacjach decyduje światło. No i trzeba mieć ten instynkt… – tłumaczy Jerzy Stemplewski.
Chodzi o to, żeby znaleźć się we właściwym miejscu we właściwym czasie. A tak właśnie było ze zdjęciem ambasadora USA wykonującym nietypowy gest podczas jego wizyty w Opolu. Potem za to „jedynkowe” zdjęcie zapłacił mu nieźle „Super Express”.

Na jego zdjęciach pojawia się często architektura. Kto nie widział Jerzego Stemplewskiego w akcji podczas robienia zdjęć w Pradze czy w Toskanii, to nie wie, ile uwagi poświęci zabytkom. Chociaż on sam twierdzi, iż najważniejsi na jego zdjęciach są ludzie, ich emocje, to jednak architektura stała się jego drugą namiętnością. Być może zaważył na tym wydział budownictwa, który Jerzy Stemplewski ukończył w ówczesnej Wyższej Szkole Inżynierskiej w Opolu.
A jest z pokolenia „renesansowego”, takiego wszechstronnego, kiedy przyszły inżynier Jerzy Stemplewski na studiach cytował wiersze, razem z kolegami występowali w kabaretach, czytali Hłaskę. I pasjonowali się jazzem, a Jurek grał na trąbce.
– Stworzyliśmy zespół i graliśmy w „Pająku”, a rano biegłem robić zdjęcia dla gazety. Ale dłużej nie dało się już tego łączyć, więc dokonałem wyboru, zostając przy fotografii – śmieje się „Stempel”.
Aparat w cenie nowego „Malucha”
– Chciałem iść na architekturę, ale studia poza Opolem kosztowały, więc z tych zbliżonych kierunków było budownictwo – tłumaczy.
I choćby „nie bolało”, bo po technikum konstrukcje metalowe miał w jednym palcu, więc od razu ćwiczenia mu zaliczono. Jako magister inżynier budownictwa miał zajęcia z fotografii w Liceum Plastycznym.
– Na WSI miałem już choćby temat pracy doktorskiej – dodaje. – Ale to były sprawy stricte techniczne, bez emocji. To nie to samo, co fotografia. Nigdy nie żałowałem, iż z tego zrezygnowałem.
Od czasu, kiedy się zajął fotografią, doszło do kilku technologicznych rewolucji. Ale wciąż trzyma swoje stare aparaty.
– „Druha” choćby odkupiłem, żeby młodsi nie zapomnieli, jak kiedyś się w najprostszy sposób robiło zdjęcia – żartuje.
„Stempel” zaczynał, jak wielu w tamtych czasach, od Zenita, potem była enerdowska Practica, a wreszcie Canon.
– Kupiłem go z ogłoszenia od kogoś, kto studiował w USA, a kupił go w strefie wolnocłowej. A zapłaciłem za niego, jak za nowego „Malucha”. Miałem go siedemnaście lat, a potem jeszcze sprzedałem komuś, kto się poważnie zajmował fotografią – opowiada.

Zanim w użycie weszły cyfrówki, musiał mieć ze sobą dwa aparaty.
– W świecie aparatów cyfrowych stuka się bez ograniczeń, w przeszłości ograniczała mocno liczba klatek filmowych. Film miał 36 klatek, a przy ważnym wydarzeniu to było mało. Założenie nowego filmu wymagało czasu, więc sięgało się po drugi aparat – opisuje.
Cyfrówki mają podgląd i od razu można zobaczyć zdjęcie.
– A wtedy, dopóki nie wywołałem filmu, to nie wiedziałem, czy zdjęcie się udało, czy nie. Wszystko robiłem sam, wywoływałem filmy, robiłem odbitki na papierze fotograficznym i zanosiłem do redakcji. Trzeba przyznać, iż samo wywoływanie to była magia. Robiłem też zdjęcia dla telewizji, nie było reklam, wtedy takie zdjęcia robione na papierze bez połysku, pozbawione „bliku” było przerywnikiem – wspomina.
Jerzy Stemplewski: Było większe zaufanie
W przeszłości łatwiej robiło się zdjęcia, także ludziom z pierwszych stron gazet.
– Na przykład, żeby zrobić komuś z bliska zdjęcie, wystarczyła legitymacja prasowa. Zresztą, robiących zdjęcia i w ogóle mediów było tak niewiele, iż gwałtownie człowiek stawał się rozpoznawalnym w całym mieście – podkreśla.
Kiedy w 1972 fotografował Edwarda Gierka w Sali Kongresowej, też nie było problemu.
– Podszedłem bardzo blisko i nikt z ochrony nie zwracał mi uwagi. Mogłem robić zdjęcia takie, jakie chciałem. A dzisiaj takie podejście ze względów bezpieczeństwa byłoby niemożliwe – wspomina.
Tak jak niemożliwe było podczas 62. KFPP w Opolu, wokół sceny pełno ochroniarzy. Do tego bez akredytacji prasowej nie ma szans, żeby do Amfiteatru wszedł dziennikarz. Zdjęcia z pierwszych festiwali pokazują, jak fotoreporterzy kręcą się za kulisami, w garderobach i po scenie podczas występów artystów.
– Kiedy fotografowałem Karin Stanek w 1965 roku, a w 1967 fotografowałem Piotra Szczepanika, jak śpiewał „Żółte kalendarze”, zdjęcia mogłem robić z każdego miejsca – wspomina z rozrzewnieniem.

Fryderyk Kremser, znany w latach 60. fotograf, który przyjmował Jerzego Stemplewskiego w 1967 roku do Opolskiego Towarzystwa Fotograficznego, kiedy zobaczył jego zdjęcia, powiedział, iż ma się tego trzymać. Bo są inne, niż te aktualnie pokazywane. Żeby tego nie zmieniał.
– Trzymam się tego do dzisiaj – stwierdza „Stempel”.
Czy dzisiaj dokonałby takiego samego wyboru, jak przed laty? Tym bardziej, iż dzisiaj fotografują wszyscy.
– Dokonałem dobrego wyboru i niczego nie żałuję – odpowiada. – Dam mały przykład. Kiedyś fotografowałem kościoły Diecezji Opolskiej, a jest ich 400, więc nie ma miejscowości w naszym województwie, w której bym nie był. I dzięki fotografowaniu ciągle coś nowego poznaję.
Tym, co jeszcze wyróżnia Jerzego Stemplewskiego, to niezwykła kultura osobista. Przejawia się też wtedy, kiedy dziennikarze zaczynają „strzelać” z obiektywów z charakterystycznym dźwiękiem. Jerzy tego unika.
– Migawka elektroniczna z opadającym lustrem nie powoduje tego charakterystycznego dźwięku – tłumaczy. – Bo to „trzaskanie” może fotografowanemu przeszkadzać, dekoncentrować go.
Pasja przeszła na potomków
We wtorek 17 czerwca w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Opolu odbył się wernisaż wystawy „Jerzy Stemplewski. 60 lat fotografowania”. Jerzy Stemplewski nie traktuje jej jako ukoronowania kariery.
Co dalej? Organizował m.in. wystawy „Oczami ojca i syna”, bo jego dwóch synów oprócz swoich profesji, to też pasjonaci fotografii. A w najbliższej perspektywie będzie wystawa z wnukiem Sebastianem Stemplewskim juniorem, studentem politechniki, wydziału robotyki.
– Wnuczek oprócz tego jest modelem, objeździł Europę, Azję, Nowy Jork, a z każdego z tych miejsc przywozi zdjęcia – mówi z dumą.
A do ekspozycji przygotowują zdjęcia z Rzymu dziadka „Stempla” i wnuczka.
– To zdjęcia z naszych osobnych wypraw, moje i wnuka, dla którego świat jest już nieograniczony – mówi Jerzy Stemplewski.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania