80 lat temu zostawili Kresy i wyruszyli w nieznane. Trzy rodziny, trzy historie

opolska360.pl 7 godzin temu

Tadeusz Krawczuk mieszka z żoną Józefą w Strzelcach Opolskich. Podróż, podczas której zostawił Kresy i ruszył na zachód, zaczął w kwietniu 1945 roku z Biłki Szlacheckiej. Miał wtedy 13 lat.

– Na początku zrobił się szum – opowiada. – Bo to nie polegało na tym, iż wezmę walizkę i pojadę. Ludzie zostawiali gospodarstwa. Choćby mój dziadek, ojciec mojej mamy. Wyjechał do Ameryki i zarobił. Jeszcze nie zdążył wrócić, a dom już mu budowali. Potem wybudował stodołę i oborę. Nakupił tanio pola, bo prawdopodobnie folwarki bankrutowały. Założył ogród i sad. I nagle zostaw wszystko i jedź. To nie było tak, iż sobie hadziaje przyjechali na Zachód. Byliśmy wygnańcami.

– Mam przed oczami taki obraz – kontynuuje pan Tadeusz. – My, dzieci bawimy się na drodze. Ojciec stoi na podwórku. Tylko mu głowa zza wrót wystawała. Podchodzi dwóch Ukraińców z opaskami. Znali się z ojcem dobrze. Dzień dobry, dzień dobry, ale potem powiedzieli do taty, iż musi opuścić gospodarstwo. Tato coś mruknął i poszli. Bo oni mieli za zadanie przypominać kolejnym gospodarzom, iż mają wyjeżdżać. To było około połowy kwietnia. Okazało się, iż do wyjazdu zostało – dokładnie nie pamiętam – ale raptem kilka dni.

Przed Biłką Szlachecką wyjechała Biłka Królewska

Przed Biłką Szlachecką wyjeżdżała – pan Tadeusz dobrze to pamięta – Biłka Królewska, czyli mała Biłka. Ojciec pochodził z Królewskiej, a w Szlacheckiej się ożenił.

– Tato założył koniki i pojechał pomóc dobytek wywozić. Tam mieszkał brat ojca, Władek. A ja już słuszny chłopczyna pojechałem z nim. Byliśmy tam także trochę wcześniej, jeszcze ludzie popijali i płakali – wspomina pan Tadeusz.

– Ale kilka dni później, to już dobytek tego brata wywoziliśmy do Barszczowic na stację. Postawili bydlęce wagony i lorę na maszyny rolnicze. A jak myśmy jakieś rzeczy brata furmanką przewieźli, to Ukrainiec wysiedlony gdzieś z Lubelskiego czy Przemyskiego już czekał, żeby gospodarstwo zająć. Wyboru nie było. Stryj Władek tu, do Strzelec przyjechał – opowiada.

Józefa i Tadeusz Krawczukowie na Kresach mieszkali w sąsiednich wioskach. Ale poznali się i pokochali na Śląsku Opolskim – fot. KOG

Tym transportem jechała też żona pana Tadeusza, Józefa Sitnik. Wtedy sześcioletnie dziecko. Poznali się oboje i pokochali już tu na Śląsku. Są małżeństwem od 66 lat.

Kilka dni później, może tydzień, wyjeżdżała Biłka Szlachecka.

– Nie było problemu, żeby zabrać pościel czy ubranie. Ale meble zostały. Maszyny rolnicze też częściowo trzeba było zostawić. Myśmy zostawili między innymi nowy młynek do zboża – wspomina pan Krawczuk.

– Udało się zabrać konie, bydło, rozłożoną na kawałki furmankę. Ja swoich rzeczy, których by mi było żal, nie zostawiłem, bo zwyczajnie nie miałem czego zostawić. Na zabawki byłem za duży. Wtedy 13-latek musiał być już mocno dojrzałym człowiekiem. Roweru nie miałem. Wagon był umownie podzielony. Po jednej stronie zwierzęta. Po drugiej i bardziej na środku ludzie. I jedziemy – mówi.

Messerschmitty nad stacją Opole Wschód

Transport jechał i stał na przemian. Pociągi wojskowe miały pierwszeństwo.

– Chyba w Jarosławiu widzieliśmy z pociągu ustawione w jakimś majątku kopce buraków czy ziemniaków – opowiada Tadeusz Krawczuk. – Ktoś wpadł na pomysł, iż można wyskoczyć i wziąć trochę, czyli adekwatnie ukraść, dla krów. Jeden chłopak, chodziłem z nim do szkoły, Antek Wierny, którego ojciec był niepełnosprawny, a może i częściowo bez nóg (nie widziałem go, żeby chodził), odważył się i pobiegł do tych kopców. Zanim z burakami wrócił, pociąg odjechał. Ale miał szczęście. Wsiadł do następnego pociągu, już nie wiem czy wojskowego, czy cywilnego i choćby nas wyprzedził. Czekał na którejś kolejnej stacji, bo tamten pociąg jechał płynnie, a nas wstrzymywali.

Z tej długiej i mozolnej podróży pan Tadeusz zapamiętał m.in. Gliwice. Może dlatego, iż do wagonu podchodzili chłopcy w podobnym jak on sam wieku i po niemiecku prosili o chleb. Pamięta, iż jeszcze mieli chleb, by się nim podzielić. Jeden z chłopców zwrócił się z prośbą wprost do niego. A może pamięta dlatego, iż mówiło się, iż w Gliwicach przeładują ich na inny pociąg. Ale udało się delegata kierującego transportem przekonać, a może uprosić i transport pojechał dalej. Dokąd, nie wiedzieli dokładnie. Ziemie odzyskane to była wielka przestrzeń. Śląsk też niemała.

Pociąg zawiózł ich na stację Opole Wschód.

– Ja bezpośrednio tej informacji nie słyszałem, ale ludzie powtarzali, iż ktoś powiedział, iż będziemy się wyładowywać. I wtedy nad naszymi głowami przeleciały dwa messerschmitty – wspomina pan Tadeusz. – Jakby dla przypomnienia, iż to jeszcze nie koniec wojny. Mama akurat gotowała jakąś zupinę. Nagle pociąg rusza bez uprzedzenia. Ludzie biegną. Jeden wpada na drugiego. Po chwili pociąg się zatrzymał. Już nie pamiętam, czy ostatecznie tę zupę jadłem.

Grodziec, Kalinowice, Piotrówka

– W końcu ludzie zaczęli się wyładowywać – kontynuuje. – Złożyliśmy furmankę, zaprzęgli konie. Ktoś nas poprowadził do Grodźca. Na miejscu my obaj z tatą przyjechaliśmy jakoś pod wieczór. Mama została w Opolu pilnować reszty dobytku.

Grodziec wydał im się dużą wsią. Prawie pustą. Dawnych mieszkańców zostało dosłownie kilka rodzin. Ojciec z synem w którymś gospodarstwie przespali noc, ale o świcie zaczęli szukać domu. W końcu jeden zajęli. Ojciec pojechał po resztę dobytku. Syn został pilnować wybranego domu. Wieczorem nadchodzili już ludzie prowadzący bydło.

– Wysiedleńcy z Grodźca, tacy jak i my, część sprzętów zostawiali. W tym większe i mniejsze, lepsze i gorsze rowery – opowiada pan Tadeusz. – Mama wróciła chyba dopiero za dwa dni. A ja już miałem rower złożony.

Ostatecznie rodzina Krawczuków w Grodźcu nie została. Tato dowiedział się, iż jego brat Władek już mieszka w Kalinowicach. Była tam w dodatku lepsza niż w Grodźcu ziemia. Na początku czerwca i oni się tam przenoszą.

Pani Józefa mieszkała z mamą w Piotrówce. Potem ojciec wrócił z wojny.

– Skończyłam tam podstawówkę i pojechałam do Opola – opowiada. – Uczyłam się w technikum. Mając 19 lat, wyszłam za mąż. Od 66 lat jesteśmy razem i mieszkamy w Strzelcach Opolskich.

Kresy – Lwów w domu i w sercu

Jolanta Kołodziejska, prezeska Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich Oddział w Opolu mówi o sobie, iż spóźniła się do Lwowa. O kilka lat. Urodziła się już w Opolu.

– Moja mama miała 19 lat, jak przyjechała do Opola, dziadek – sześćdziesiąt jeden. Z nimi przyjechał brat najmłodszy. Wszyscy ze Lwowa. We mnie też ten Lwów siedzi, mimo iż się już tu urodziłam. Wychowałam się z dziadkami w mieszkaniu przy ul. Kośnego. Lwów był do tego mieszkania przeniesiony – podkreśla.

– Gdybym się we Lwowie urodziła, miałabym pewnie inne wspomnienia – przyznaje. – Ale jako dziecko poznawałam go cały czas. Rozmawiałam o nim z babcią. A czasem tylko słuchałam, jak przychodziły jej trzy koleżanki. Wtedy się w rozmowie przenosiły do Lwowa. Padały nazwy ulic: Janowska, Gródecka, Wały Hetmańskie i tytuły kościołów. Chłonęłam to. Bawiłam się, albo rysowałam. Ale nadstawiałam uszu, żeby niczego nie uronić.

Jolanta Kołodziejska pokazuje świąteczne zdjęcie zrobione w Opolu w 1959 roku. Jest na nim z rodzicami i z siostrą. Ozdoby na choinkę przyjechały ze Lwowa – fot. KOG

– Mama opowiadała mi o ciężkich czasach. Kiedy był okres głodu – wspomina pani Jolanta. – Miała 13 lat, gdy wybuchła wojna. Jako szesnastolatka zgłosiła się do pracy we fryzjerni koło teatru, żeby uniknąć wywózki do Niemiec na roboty. Ta fryzjernia działała jeszcze kilka lat temu. A w czasie wojny przychodziły się tam czesać Niemki. Mama była w tym zakładzie uczennicą. Kiedyś wieczorem wróciła z pracy. Znalazła tylko jakieś jajko, ale nie miała żadnego tłuszczu. Usmażyła je na suchej patelni.

– Babcia mówiła, iż musiała sprzedać kiedyś butki najmłodszego syna, żeby kupić coś do jedzenia. Kiedy opowiadały, iż coś się działo za Niemców, a coś za Ruskich, jako dziecko nie bardzo to rozumiałam. Dziadek wtrącał się rzadko. Kiedy kończyła się wojna, był już po sześćdziesiątce i emocjonalnie nie umiał się z wywózką na zachód pogodzić. Nigdy do Lwowa nie pojechał. Czytał historyczne powieści, głównie Kraszewskiego i trochę się w tym świecie chował – opowiada.

Budynki zostały, miasto nie

Z opowieści mamy pani Jolanta przejmowała atmosferę Lwowa.

– Opowiadała o koleżankach, o świętowaniu 3 Maja (w moich latach szkolnych władze bardzo się starały, by tego święta w świadomości nie było). Śpiewała mi piosenki ze swego dzieciństwa – wspomina. – Nauczyła mnie m.in. „Witaj majowa jutrzenko”. Ale też przekazała tę radość, którą lwowianie po 1918 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości mieli, o gwarnym, radosnym życiu. O Szczepciu i Tońciu i o „Wesołej lwowskiej fali”. O lwowskim Corso, gdzie w niedzielę wystrojeni ludzie chodzili na spacer.

Mama pani Jolanty pierwszy raz do Lwowa pojechała w 1968 roku.

– Pojechały z babcią i moją młodszą siostrą do kuzynki babci, cioci Stefanii – opowiada pani Kołodziejska. – Ja kończyłam akurat ósmą klasę i nie mogłam podróżować z nimi. Zazdrościłam im trochę. Ale jak mama wróciła, zarzekała się, iż więcej „do tych hajdamaków” nie pojedzie. Chciała pamiętać swój Lwów. Dlatego była rozczarowana, bo budynki wprawdzie stały jak w jej młodości, ale jej miasta już nie było.

Dawne Kresy – klimat zastraszenia i duża zmiana

W 1973 roku – już po maturze – z babcią pojechała do Lwowa także Jolanta.

– Jechałyśmy pociągiem – wspomina. – Każdy wagon miał osobnego konduktora, który nas pilnował. Podczas kontroli na granicy wszystko mi z torby wywalili, byłam przerażona. Przecież niczego szczególnego nie wiozłam. Czuło się klimat zastraszenia. Ciocia rozmawiała z nami tylko cicho. Do innej miejscowości niż Lwów pojechać nie mogłyśmy. O pójściu razem do restauracji mowy nie było. Kościoły były jeszcze pozamykane. W którymś był skład mebli. Ale i tak się cieszyłam, wreszcie zobaczyłam Lwów.

– W wolnej Polsce jeździłam do Lwowa bardzo często – dodaje pani prezes. – Zauważyłam zmianę, kiedy nastała Ukraina. Oni się na nas otworzyli. Pamiętam swoją radość, jak otwarli Cmentarz Obrońców Lwowa w 2005 roku. Dobrze, iż profesor Nicieja to piękno Kresów „Atlantydą”, cyklem o kresowych miastach upamiętnia.

– Ja też poznałam Kresy przez lata całkiem dobrze: Chocim, Kamieniec Podolski, Wołyń. Tylko w Krzemieńcu potraktowali nas mało przyjaźnie. Gdzie indziej przyjmowano nas życzliwe. A Lwów? Zawsze bardzo mi się podoba. Kraków lubię przede wszystkim dlatego, iż jest do Lwowa podobny – stwierdza.

Kresy jak z opowieści mamy

Dzisiaj dla pani Jolanty Lwów to nie tylko zabytki i ślady polskiej historii, to także ludzie.

– Poznałam panią Halina Wencakową i jej męża. Ona prowadzi polskie stowarzyszenie Lwowska Rodzina Rodzin. On był zastępcą dyrektora szkoły polskiej, ona nauczycielką. Z latami musieli odejść do innej pracy, żeby wypracować choć trochę lepsze emerytury. Byłam u nich w mieszkaniu i wtedy zobaczyłam, co to znaczy polski dom we Lwowie. Klimat był w nim taki jak w opowieściach z dzieciństwa mojej mamy – przyznaje pani prezes.

– Podczas jednego z wyjazdów byliśmy we Lwowie z mężem na początku maja – dodaje. – Trafiliśmy do teatru na spotkanie z okazji uroczystości 3 Maja zorganizowane przez Towarzystwo Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Łzy mi ciekły. Dzieci w białych bluzkach i granatowych spódniczkach, począwszy od przedszkolaków po uczniów, śpiewały polskie piosenki i recytowały po polsku poezję. To też był taki świat, o jakim opowiadała moja mama. Wtedy ją ostatecznie zrozumiałam, jej wzruszenie i jej tęsknotę.

Pani Kołodziejska ma nadzieję, iż pamięć o Lwowie wśród potomków tych osób, które 80 lat temu przyjechały z Kresów na Śląsk Opolski, wciąż pozostanie żywa.

– Nasze Towarzystwo miało i ma na celu, żeby ta pamięć przetrwała – mówi. – Działamy od 37 lat i zrobiliśmy dużo. W Opolu w przestrzeni publicznej obecne są kresowe nazwy i postaci. Niedawno obok dworca PKP Opole Wschód odsłonięto tablicę upamiętniającą Kresowian, którzy na ten właśnie dworzec przyjeżdżali w 1945 roku. I myślę, iż ta pamięć przetrwa. Bez żadnej nienawiści, bez rewizjonizmu. Bo wśród nas, potomków Kresowian nikt nie chce – kiedy o tym rozmawiamy – żeby Lwów był znowu nasz. Tęsknimy za tamtym Lwowem, za jego atmosferą pełną śpiewu i radości. Odbierać Ukraińcom niczego nie chcemy.

Złe wspomnienia z podróży

Barbara Sypko zajmuje się zawodowo przeszłością. Pracuje w Archiwum Państwowym w Opolu. Urodziła się w Kluczborku. Ale kresowe korzenie rodziny – i to z obu stron – zna dobrze bez zaglądania w notatki.

– Żydatycze, gdzie urodziła się w 1925 roku moja mama, Zofia Sypko z domu Fiałkowska, dzisiaj są dzielnicą Lwowa – opowiada. – Miała trzech braci: Michała, Władysława i młodszego od siebie Józefa, który żyje do dziś i mieszka we Wrocławiu. Wszyscy przyjechali z Kresów na Śląsk razem z dziadkami do punktu etapowego w Kluczborku i zostali skierowani do wsi Szymonków niedaleko Wołczyna.

– Natomiast dziadkowie ze strony taty – Józef i Rozalia Sypko spod Tarnopola, z miejscowości Ciemierzyńce przyjechali z trzema synami – dodaje pani Barbara. – Mój ojciec miał na imię Mieczysław, młodsi bracia – Edward i Jan. Czwarty, najstarszy brat, Franciszek, już przed wojną mieszkał w Rzeszowie. Skierowano ich na gospodarstwo w Ligocie Zameckiej blisko Kluczborka. Ale okazało się, iż zajmuje je jeszcze – czekający na weryfikację – niemiecki gospodarz Paul Minkner. Opuścili więc to miejsce i trafili do Wierzbicy Dolnej.

Barbara Sypko nigdy nie pojechała na Kresy, ale o kresowych dziejach swoich przodków wie wszystko – fot. KOG

– Mama źle wspominała podróż na Zachód – opowiada. – Wyjeżdżając, nie można było zabrać wszystkiego, co się chciało i co mogło być potrzebne. Przywieźli krowę, ale żadnych mebli. I jeden święty obraz, Pana Jezusa w Ogrodzie Oliwnym. Pamiętam, bo wisiał w domu. Babcia zamówiła we Lwowie piękną pościel, która nam jeszcze przez lata służyła. A mama przywiozła piękne ubrania i… korale. Jechali w bydlęcych wagonach. A mama po tej podróży miała żal przez lata do górali, bo jadącym na Zachód ekspatriantom na jednym z przystanków na Żywiecczyźnie nie pozwolili się napić wody ze studni.

Zakonnice za sąsiadki

Rodzice pani Barbary poznali się już na Śląsku Opolskim, a konkretnie na sobotniej zabawie tanecznej w Szymonkowie. Jej przyszły tato świetnie grał na skrzypcach. I z dwoma kolegami przygrywał tam do tańca. Zofia przyszła na zabawę pod opieką najstarszego brata Michała.

– Młodzi poznali się, a z czasem pokochali – opowiada Barbara Sypko. – Choć tato potrzebował chwilę, by się dowiedzieć, ze mężczyzna towarzyszący świetnie tańczącej Zosi jest jej bratem, a nie mężem, jak mu się zdawało. Tato poprosił mamę o rękę w listopadzie 1947 roku. A już w styczniu 1948 zostali małżeństwem.

– W październiku przyszła na świat moja najstarsza siostra Anna. Urodziło im się jeszcze czworo rodzeństwa. Ja byłam najmłodszym dzieckiem, młodszym od Anny o całe 20 lat. Rodzice przeprowadzali się kilka razy. W 1962 roku ostatecznie przenieśli się do Kluczborka ze względu na szkołę dla dzieci. Początkowo mieszkali w poniemieckim domu, a z czasem zbudowali własny – opowiada.

– Mama opowiadała, iż we Lwowie siostry ze Zgromadzenia św. Józefa, założonego przez ks. Zygmunta Gorazdowskiego, zajmowały się ubogimi, bezdomnymi i sierotami. Kiedy rodzice zamieszkali w Kluczborku, okazało się, iż i tam siostry józefitki pracują. I to właśnie przesiedlone ze Lwowa. Mieszkaliśmy niedaleko nich – mówi pani Barbara.

Kresy noszę w sobie, choć na nich nie byłam

– Noszę w sobie Kresy, a dokładniej kresowe wspomnienia moich bliskich bo ja sama nigdy tam nie byłam. Kiedy 9 lat temu zostałam zaproszona do Przemyśla na międzynarodową konferencję o unii brzeskiej, w programie były także odwiedziny w archiwum we Lwowie. Bardzo się na nie cieszyłam. Kilka dni przed sympozjum mama zmarła. O jechaniu do Przemyśla, a więc i do Lwowa mowy nie było. Czasem mam wrażenie, iż mama nie chciała, żebym tam jechała.

Pytana o kresowe wspomnienia, pani Sypko przywołuje babcię, która uprawiała ogród i woziła, to, co w nim urosło, do Lwowa na targ.

– Poznawała przy tym bardzo wielu ciekawych ludzi – opowiada. – Warzywa kupowali u niej nauczyciele, urzędnicy.

Pani Barbara pamięta, iż mama wspominała Lwów z wielką żarliwością. Mówiła, iż to było bardzo żywe, kolorowe i rozśpiewane miasto. Tej euforii życia trochę jej na nowym miejscu brakowało. Opowiadała o obserwowanym i przeżywanym na co dzień życiu wielu narodowości (we Lwowie mieszkali obok siebie, jak mama opowiadała, Polacy i Ukraińcy, wtedy nazywani Rusinami, Żydzi i Niemcy, a także Ormianie) i wielu kultur.

– Ta wielkomiejskość, ale i wielokulturowość przekładała się na wiele dziedzin życia – dodaje. – Mamusia jako jedyna córka w rodzinie była ubierana bardzo strojnie. Bo też łatwo było tam kupić piękne korale, biżuterię czy eleganckie ubrania.

– Mama pochodziła z rodziny polsko-ukraińskiej – dopowiada pani Sypko. – Babcia mamy była Ukrainką wyznania greckokatolickiego. Kiedy zaczęła się rzeź wołyńska, kuzyn mamy był w UPA. Siostra dziadka zaproponowała, żeby brat z rodziną ukrył się u niej. Ale nie chciał ryzykować. Ostatecznie dziadkowie z mamą i jej rodzeństwem znaleźli schronienie we Lwowie w rodzinie nauczycielskiej. Przydały się kontakty babci nawiązane na targu we Lwowie.

Traktory dobrej jakości

Tato pani Barbary urodził się u podnóża Karpat i bardzo tęsknił za górskim klimatem. Lubił jeździć na nartach.

– Jak wspomniałam, pięknie grał na skrzypcach, choć był samoukiem. Nie skończył też studiów technicznych, ale miał techniczne zdolności. Żeby dorobić i utrzymać liczną rodzinę, wydzierżawił kawałek ziemi. Żeby ją przeorać, pożyczył od znajomego traktor. To był pierwszy krok do montowania traktorów samemu – opowiada córka.

Pierwszy silnik kupił w fabryce w Andrychowie. Pozostałe części we Wrocławiu.

– W ciągu całego życia wyprodukował tych traktorów około 60. Od projektu do gotowej maszyny. Gospodarze z okolic Kluczborka chętnie je kupowali, bo na taki traktor nie był potrzebny przydział. Nikt nie zgłosił się z reklamacją. Musiały być dobrej jakości.

Pani Barbara podkreśla, iż motoryzacyjne pasje i umiejętności ojca zapewniały kresowej rodzinie nie tylko dostatek, ale i kontakty ze Ślązakami. Bo to oni byli często klientami taty.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania

Idź do oryginalnego materiału