Dzisiaj znów nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Nazywam się Kinga, a mój mąż, który błagał mnie, żebym urodziła mu dziecko, który zapewniał o miłości i wsparciu… opuścił nas, gdy nasz syn miał zaledwie trzy miesiące. I nie poszedł gdzieś daleko – wrócił do swojej mamy. A ja zostałam sama – z maleństwem na rękach, bolącym kręgosłupem i sercem, które czuje się jak porozrywane na strzępy.
Pobraliśmy się z Darkiem trzy lata temu. Na początku wszystko wyglądało idealnie. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni nadziei na przyszłość. Ale ja wiedziałam jedno – z dziećmi nie można się spieszyć. Najpierw trzeba stanąć na nogi, kupić większe mieszkanie, mieć choć odrobinę oszczędności. Miałam tę świadomość, bo wychowywałam młodszego brata i wiedziałam, jak ciężko jest opiekować się niemowlęciem dzień i noc. Darek był jedynakiem – zawsze chroniony, rozpieszczany, nigdy nie musiał mierzyć się z prawdziwym wysiłkiem.
Ale gdy jego kuzynka urodziła dziecko, wydawało się, iż oszalał. Po każdej wizycie u nich wracał z tą samą rozmową:
– Kinga, no dawaj już, czas! Co my cały czas czekamy? Lepiej teraz, póki jesteśmy młodzi! Jak będziemy się „przygotowywać”, to za późno będzie…
Próbowałam tłumaczyć, iż bawić się z dzieckiem przez pół godziny to nie to samo, co nie spać po nocach, walczyć z kolkami, karmić, kołysać. Ale on tylko machnął ręką:
– Zachowujesz się, jakbyś miała rodzić koniec świata, a nie dziecko!
Nasi rodzice tylko dolewali oliwy do ognia. Zarówno moja mama, jak i teściowa zapewniały, iż będą pomagać, iż wezmą wszystko na siebie, tylko niech urodzę. W końcu uległam.
W ciąży Darek był wzorowym mężem. Nosił zakupy, sprzątał, gotował, chodził ze mną na badania, głaskał mój brzuch i szeptał, jak bardzo nas kocha. Wierzyłam, iż będzie wspaniałym ojcem.
Ale ta bajka skończyła się w chwili, gdy wróciliśmy ze szpitala. Synek płakał. Często. Długo. Bez powodu i z powodem. Starałam się oszczędzać Darkowi nocnych pobudek, ale mały budził się co dwie godziny. Krążyłam po mieszkaniu, kołysałam, śpiewałam, ale w dwupokojowym bloku nie dało się ukryć przed tym krzykiem. Światło w kuchni paliło się całą noc, a ja widziałam, jak mój mąż wierci się w łóżku, zatyka uszy, denerwuje.
Z czasem stał się coraz bardziej rozdrażniony. Kłóciliśmy się, podnosiliśmy głosy. Zaczynał zostawać w pracy coraz dłużej. Aż pewnego wieczora, gdy synek skończył trzy miesiące, spokojnie spakował torbę.
– Wyprowadzam się do mamy. Muszę się wyspać. Nie daję już rady. Nie chcę rozwodu, po prostu jestem zmęczony. Wrócę, jak trochę podrośnie…
Zostałam w przedpokoju z dzieckiem na rękach i przepełnioną piersią. A on po prostu wyszedł.
Nazajutrz zadzwoniła teściowa. Mówiła spokojnie, jakby nic się nie stało.
– Kochanie, nie pochwalam tego, co zrobił, ale lepiej tak, niż żeby zupełnie się załamał. Mężczyźni nie nadają się do niemowląt. Przyjdę, pomogę. Nie gniewaj się na niego.
Potem odezwała się moja mama.
– Mamo, naprawdę uważasz, iż to normalne? – spytałam, ledwie powstrzymując łzy. – To on namawiał mnie na dziecko! A teraz mnie zostawił. Jak ja mam teraz żyć?
– Córeczko, nie rób pochopnych decyzji. Tak, uciekł. Ale nie do innej, tylko do swojej matki. To znaczy, iż nie wszystko stracone. Daj mu czas. Wróci.
Ale ja nie jestem pewna, czy chcę, żeby wrócił.
Złamał mnie. Zdradził w najtrudniejszym momencie. Gdy ja, zapominając o sobie, myślałam tylko o synu, o naszej trójce – on się poddał i odszedł. Nie wytrzymał choćby tych kilku pierwszych miesięcy rodzicielstwa. A teraz nie wiem… czy kiedykolwiek znów mu zaufam. Czy będę mogła na nim polegać. Przecież to on chciał tego dziecka. To on błagał. A gdy tylko się pojawiło – uciekł.
Teraz wszystko spada na mnie. Syn, dom, zmęczenie, strach. I tylko jedna myśl wierci mi głowę: skoro w takim momencie mnie zostawił… to co będzie dalej?