Był zimowy wieczór 1950 roku, przeraźliwy chłód przenikał do kości. W ciemnym pomieszczeniu, z glinianymi ścianami i zapachem wilgoci, siedemnastoletnia dziewczyna sapała, trzymając się prześcieradła, gdy skurcze wstrząsały jej ciałem. Była sama, z wyjątkiem położnej, starszej kobiety o szorstkich dłoniach i sercu przyzwyczajonym do tragedii.

twojacena.pl 3 godzin temu

Drogi Dzienniku,
Zima 1950 roku wmawiała w kości lodowy podmuch. W małej chacie przy lesbijskiej drodze, z drewnianymi ścianami przesiąkniętymi wilgocią, leżałam, ledwie mając siedemnaście lat, i łapałam oddech, trzymając się mocno prześcieradła, gdy skurcze szarpnęły moje ciało. Byłam sama, oprócz położnej starszej kobiety o chropowatych dłoniach i sercu przyzwyczajonym do tragedii.

Gdy w nagłym krzyku noworodek przerwał ciszę, poczułam, jak dusza wraca do mojego ciała.

To piękna dziewczynka rzekła położna, owijając malutką w kocyk i kładąc ją na moim piersi.

Trzymałam ją niezdarnie, ciało jeszcze drżało i było splamione krwią, ale w moich oczach zapłonęła pierwsza matczyna miłość. Spojrzałam na nią, przekonana, iż nic i nikt nie oddzieli nas od siebie.

Jednak euforia wypełniła mnie jedynie chwilowo.

Drzwi otworzyły się głośnym stuknięciem, a do pokoju wpadła moja matka, Helena, niczym burza. Ubrana w czarny żal, choć nikt nie zmarł, z wyrazem pogardy wyrytym na twarzy.

Daj mi ją! wymagała, wyrywając dziecko z moich ramion.

Nie, mamo! Nie oddawaj! krzyczałam, próbując wstać, choć sił brakowało.

Milcz! przerwała mnie zimnym tonem, jakby mrozem otulona. To niedorozwinięta. Nie przeżyje. Nie ma sensu.

Płakałam, błagałam, wyrywałam się w rozpaczy. Matka nie ustępowała. Owinęła dziewczynkę mocniej, wyszła z pokoju i zatrzasnęła drzwi tak, jakby strzała przebiła moje serce.

Tamtej nocy siedziałam z pustymi ramionami i w kłębie łez nie mogłam wypowiedzieć jej imienia.

Lata mijały. W wiosce wszyscy wierzyli, iż moja córka umarła przy narodzinach tak chciała matka. Musiałam milczeć, uczyć się sztucznego uśmiechu, choć serce gnióło się w środku.

W wieku dwudziestu pięciu lat opuściłam dom, nie odwracając wzroku. Nie mogłam wybaczyć, nie mogłam zapomnieć, nie mogłam się uleczyć.

Czas płynął niczym opadające liście. Zostałam nauczycielką w szkole podstawowej, mieszkałam samotnie, bez męża i własnych dzieci. A jednak wciąż czułam, iż część mnie leży pogrzebana w tej ciemnej chacie.

Wiosną pewnego popołudnia wróciłam do rodzinnej wsi. Matka nie żyła, a wraz z nią najwyraźniej ulotniły się ostatnie kajdany przywiązujące mnie do przeszłości.

Spacerowałam po rynku, przy tym samym, gdzie jako mała bawiłam się wśród straganów. Zapach świeżego chleba mieszał się z wonią więdnących kwiatów. Zatrzymałam się przy ławce, gdy usłyszałam: dziecięcy śmiech, czysty i krystaliczny, niczym szept dawnych chwil.

Odwróciłam się.

Tam stała dziewczynka, może dziewięcioletnia, z lalką z szmaty w ręku. Miała potargane warkocze, podarty kwiecisty sukienek i oczy migdałowe, które lśniły niesamowitą łagodnością, rozświetlając coś głęboko we mnie.

Serce przetoczyło mi się po piersi.

Zbliżyłam się niepewnie, nogi drżały.

Cześć, kochanie jak masz na imię? zapytałam, głos szlochający.

Dziewczynka spojrzała na mnie bez strachu, pełna ciekawości.

Nazywam się Nadzieja odparyśnęła, uśmiechając się.

Świat zdawał się zatrzymać. Nadzieja. To było imię, które wymarzyłam dla mojej córki, imię, które wyssałam sobie w ciągu lat.

Uczucie przytłoczyło mnie tak, iż kolana poddały się.

Wtedy podeszła starsza kobieta, twarz zmarszczona jak chleb po wypieceniu, ręce noszące ślady pracy w piekarni. Chwyciła dziewczynkę za ramię.

Czy znasz tę dziewczynkę? spytała mnie ostrożnie.

Ja widziałam ją i wydawała się znajoma wymamrotałam.

Kobieta spuściła wzrok, wyraźnie zakłopotana.

Żyje ze mną od małego. Dostałam ją od jednej pani, która powiedziała, iż matka jej nie chciała i trzeba ją ukryć. Nigdy nie znałam całej prawdy

Czułam, jak dusza wypływa mi z ust.

To nieprawda! wykrzyknęłam, nie mogąc dłużej powstrzymać się. Kochałam ją! Odebrała mi ją!

Piekarka cofnęła się o krok, zaskoczona.

Dziewczynka milcząco spojrzała na mnie, po czym zrobiła krok w moją stronę.

Czy ty jesteś moją mamą? zapytała prostolinijnie, bez dramatu, z brutalną szczerością dziecka.

Rozpadłam się na kolana i zapłakalam.

Tak, kochanie jestem twoją mamą. Przepraszam, iż nie szukałam cię wcześniej. Przepraszam, iż nie znalazłam cię.

Dziewczynka przytuliła mnie bez słów. Jej małe ciało było ciepłe, prawdziwe, moje.

Tamtego dnia zrozumiałam, iż życie potrafi dawać drugie szanse. Nie liczyły się skandale, spojrzenia sąsiadów ani stracone lata. Odzyskałam swoją córkę.

I w tym razie nikt już nie odbierze mi jej.

Z zamyśleniem,
Jadwiga.

Idź do oryginalnego materiału