– Czego ty się tu czepiasz? Przecież pieniądze przywożę – wścieka się mąż, który pracuje w Warszawie

przytulnosc.pl 6 dni temu

Dla mnie moje małżeństwo to żywy przykład tego, jak rodzina nie powinna funkcjonować. Ja z dzieckiem mieszkam w małym miasteczku, jestem na urlopie macierzyńskim. A mąż pracuje w stolicy i przyjeżdża do domu tylko na weekendy.

Widzieć męża dwa razy w tygodniu? To dla mnie nie do przyjęcia. Pięć dni w tygodniu jestem samotną matką, a potem wpada „człowiek–święto” na jeden dzień.

I to jeszcze nie w pełni – bo jedna sobota znika na powrót, wizytę u teściowej i spotkania ze znajomymi. Dla rodziny zostaje dosłownie jeden dzień w tygodniu.

Pół roku temu stanęliśmy przed trudnym wyborem. Fabryka, w której mąż pracował, została zamknięta, a w naszym miasteczku nie było dla niego żadnej godnej pracy.
Ja siedzę z dzieckiem, ale choćby gdybym wróciła do pracy i zamieniła się rolami z mężem, moja pensja nie starczyłaby na utrzymanie rodziny.

Jeszcze dobrze, iż mieszkamy w moim mieszkaniu po rodzicach. Czynsze u nas są dość niskie, ale i pensje żałośnie małe – tak jak u większości mieszkańców.

Rozważaliśmy choćby przeprowadzkę do teściowej, ale tego nie chciałam ani ja, ani ona. choćby gdybyśmy wynajęli nasze mieszkanie, i tak byłoby ciężko. Więc ten pomysł odpadł.
– Do Warszawy trzeba jechać – zdecydował mąż. – Tam na pewno znajdę pracę i zarobię więcej niż tutaj.

Omawialiśmy to długo. Wielu jego kolegów tak funkcjonuje – w tygodniu pracują w stolicy, a w weekend wracają do domu. To nie jest idealne, ale lepszego rozwiązania nie było.

Mąż uspokajał, iż to tylko tymczasowe. Jego też nie cieszyła perspektywa pracy z dala od rodziny, ale nie miał wyboru.
Znalazł pracę dzięki znajomemu, wynajęli razem dwupokojowe mieszkanie na peryferiach, żeby było taniej.

Mnie ceny przeraziły, ale mąż tłumaczył, iż jak na Warszawę i tak to grosze.

Z naszego miasta do stolicy jest pięć godzin jazdy, więc innego rozwiązania nie było. Mąż nie mógł codziennie tracić dziesięciu godzin na dojazdy.
Tak więc żyliśmy: w piątek w nocy przyjeżdżał, sobotę spędzał ze mną i dzieckiem, a w niedzielę szedł do swojej mamy, spotykał się ze znajomymi i wieczorem wracał.

– Nie mogę spać w pociągu, muszę się wyspać normalnie, żebym w pracy nie przysypiał – tłumaczył, gdy prosiłam, żeby wracał dopiero w poniedziałek rano.

Było mi bardzo ciężko samej. Owszem, dziecko zajmowało moje myśli, ale bardzo brakowało mi jego wsparcia.
Taki model rodziny okazał się dla mnie nie do zniesienia. Myślałam, iż dam radę, ale nie dawałam.

Dwa miesiące temu zaczęłam podsuwać mu pomysł, żebyśmy się z synem też przenieśli do Warszawy. Nasze mieszkanie można by wynająć, byłby z tego choć niewielki dochód.

Mąż nie musiałby wydawać pieniędzy na cotygodniowe podróże. To też oszczędność czasu i sił. A życie w jednym pokoju, choćby z sąsiadem za ścianą, mnie nie przerażało.

Mąż jednak twierdził, iż to bez sensu.
– Wracam z pracy jak zombie. Tylko jem i padam spać. Jaki sens, żebyście tu siedzieli? I tak w tygodniu mnie praktycznie nie ma. A na weekend i tak przyjeżdżam.

Moje argumenty, iż wtedy mielibyśmy choć trochę więcej wspólnego czasu, a dziecko nie zapomni, jak wygląda ojciec, tylko go irytowały.

Im bardziej się bronił, tym więcej wątpliwości miałam. Może on już tam kogoś ma, dlatego tak nie chce, żebyśmy się przeprowadzili?

Na to wpadał w jeszcze większą złość. Mówił, iż jestem histeryczką. Że on przecież dla nas wyjechał, a ja dorabiam sobie jakieś zdrady.

– Czego ty się tu czepiasz? Pieniądze przywożę, a iż widzisz mnie tylko w weekend – tak samo byłoby w Warszawie. Tylko jeszcze musielibyśmy mieszkać w pokoju i znosić obcego faceta za ścianą. Tego chcesz?! – grzmiał mąż.

A ja chcę normalnej rodziny. Nie ojca–weekendowego, który przegapia wszystko, co ważne w życiu dziecka. Nie rozumiem, czemu on tak bardzo sprzeciwia się naszemu przeprowadzce.

Boje się, iż moje małżeństwo może się skończyć w tak głupi sposób.

Idź do oryginalnego materiału