Gdy Bóg wchodzi bez zapowiedzi

newsempire24.com 2 tygodni temu

Zdarzyło się to późnym zimowym wieczorem w małym miasteczku pod Poznaniem. Mąż poszedł na nocną zmianę, a ja zostałam w domu z naszym dwuletnim synkiem Miłoszem. Malec wciąż nie chciał iść spać, wiercił się, prosił, żeby jeszcze się pobawić. Zmęczona już namowami, pomyślałam: dobrze, niech się trochę pobawi, a sama wyszłam do kuchni – żeby zrobić sobie herbatę.

Nie zdążyłam choćby wyjąć kubka, gdy za ścianą rozległ się przerażony płacz. W jednej chwili pobiegłam do pokoju dziecięcego. Miłosz stał na środku, a jego malutkie ciałko wstrząsał kaszel i łkanie.

– Co się stało, synku? Gdzie boli? – padłam przed nim na kolana, w panice obejmując go. Nie odpowiadał, tylko płakał coraz mocniej, kaszel stawał się głośniejszy.

Nagle przemknęła mi przez myśl straszna myśl – może coś połknął! Spróbowałam otworzyć mu buzię, ale zacisnął zęby, nie dawał się choćby dotknąć. Nie wiedziałam, co robić. Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia lat, sama byłam prawie dzieckiem. Ręce mi się trzęsły, serce waliło jak młot. Wołałam go, prosiłam, choćby próbowałam nakrzyczeć – wszystko na próżno. Miłosz się dusił. Już tylko charczał i łapał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg…

Rzuciłam się do telefonu. Wybrałam 999. Nic. Ani sygnału, ani szmeru – tylko przerażająca cisza. Próbowałam raz za razem, ale po drugiej stronie było tylko milczenie. Telefonów komórkowych nie mieliśmy, z jednej pensji męża i zasiłku ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Upadłam na kolana, przycisnęłam synka do piersi i zapłakałam jak nigdy wcześniej. Jakby niebo pękło we mnie. Tylko jedna myśl wirowała w głowie: „Boże, proszę, pomóż…”

Nie byłam ateistką, ale i wierzącą nie byłam. W kościele byłam tylko raz w życiu, jeszcze z babcią. Modlitwy nie znałam. Ale w tej chwili zaczęłam rozmawiać z Bogiem – po prostu, po ludzku. Błagałam, żeby ktoś uratował moje dziecko.

I wtedy… zadzwoniono do drzwi.

Jak oparzona pobiegłam do wejścia. Gdzieś głęboko w sercu miałam nadzieję, iż to mąż, może wrócił. Ale za progiem stał zupełnie obcy mężczyzna, około trzydziestu pięciu lat. Chciał coś powiedzieć, ale widząc mój stan, zamilkł.

– Co się stało? – spytał, wpatrując się we mnie z niepokojem.

Jak we śnie zaczęłam mu opowiadać wszystko, nie zapraszając do środka, nie krępując się. Słuchał w ciszy, a potem odsunął mnie delikatnie i gwałtownie wszedł do pokoju. Zamarłam, nie mogąc się ruszyć, a on już klęczał przed Miłoszem, mówił do niego cicho… I stał się cud. Moje dziecko się uspokoiło, oddech stał się spokojniejszy, kaszel ustąpił. Wtedy mężczyzna odwrócił się do mnie, otworzył dłoń i pokazał mały czarny przedmiot:

– Koralik.

Od razu wiedziałam, skąd się wziął. Tydzień temu, spiesząc się na spotkanie, zerwałam sznurek ulubionych koralików. Zebrałam prawie wszystkie – prawie. A jeden, jak się okazało, znalazł mój syn…

Mężczyznę nazywaliśmy Wojciech. Okazało się, iż był lekarzem pogotowia – specjalistą od reanimacji dziecięcej. Tamtego wieczoru wracał do domu, a jego auto nagle stanęło dokładnie pod naszym blokiem. Nie mając przy sobie telefonu, postanowił zapukać do pierwszych drzwi i zadzwonić do znajomego mechanika. Wtedy jeszcze nie było domofonów, klatki były otwarte, a nasze mieszkanie – pierwsze od schodów.

I tak, nigdy tamtej nocy nie udało mu się zadzwonić – jak się potem okazało, przez awarię linii telefony w całej dzielnicy przestały działać. Ale kiedy Wojciech, po filiżance herbaty, na którą ledwo go namówiłam, wyszedł do samochodu – auto odpaliło od razu. Bez żadnego wysiłku.

Od tam czasu wierzę, iż to nie był przypadek. To była odpowiedź. To była pomoc zesłana z góry. Teraz chodzę do kościoła, stawiam świeczki za zdrowie Wojciecha i za każdym razem, gdy patrzę na syna, przypominam sobie, jak kiedyś Bóg wszedł do naszego domu – nie przez sufit, nie z nieba, a po prostu zapukał do drzwi.

Idź do oryginalnego materiału