Być wdową w wieku trzydziestu dwóch lat to nie tylko ból. To codzienna walka, w której nie masz prawa do słabości. Zwłaszcza kiedy na rękach masz małe dziecko, a przed sobą — wieczne poczucie winy wobec siebie, życia i córki. Mąż odszedł nagle — wypadek, pewnego poranka, bez pożegnania. Zostałam sama z malutką Anią i uczuciem, iż dalej nie będzie już światła, ciepła, przyszłości. Ale widocznie los postanowił wystawić mnie na najcięższą próbę.
Na szczęście po studiach od razu dostałam pracę — nie najbardziej prestiżową, ale stabilną. Macierzyństwo nie zrujnowało mojej kariery, ale każde osiągnięcie stało się dwa razy cięższe. Oszczędzałam na sobie, wstawałam przed świtem, wracałam do domu zmęczona wieczorem. Wszystko trzymało się tylko dzięki miłości i pomocy mamy. To ona wtedy podała mi rękę: gotowała, spacerowała z Anią, pomagała z lekcjami. Bez niej bym sobie nie poradziła.
Pierwsze lata były jak we mgle. choćby nie myślałam, iż kiedykolwiek znów wpuszczę do serca mężczyznę. I jak? Dziecko potrzebowało ojca, a ja nie potrafiłam choćby wypowiedzieć słowa *miłość* bez łez. Ania rosła, potem szkoła, bunt nastolatki. Kłóciłyśmy się, godziłyśmy, znów spierałyśmy, ale zawsze byłam blisko. Chciałam, by wyrosła na silną, ale nie zgorzkniałą. Starałam się, jak mogłam.
Gdy poszła na studia, postanowiłam się wycofać. Nie wtrącać, nie oddychać jej na plecy. Czasem pytałam o jej chłopaka, ale odpowiedzi były krótkie. To jej życie, jej wybory. Swoje już przeżyłam… Tak myślałam, aż pewien kolega z pracy, Marek, nie zaprosił mnie do teatru. Poszliśmy kilka razy. Nic z tego nie wyszło. Ja wciąż żyłam przeszłością, on — wspomnieniami o byłej żonie. Rozstaliśmy się cicho. Ale przypomniałam sobie, iż jestem kobietą. Że mogę się śmiać, słuchać komplementów, dostawać kwiaty. Tego nikt mi nie dawał od lat.
Minęło wiele lat. Ania wyszła za mąż, urodziła syna — zostałam babcią. Zięć wspaniały, cierpliwy, wyrozumiały. choćby jej trudny charakter znosi — więc kocha. Byłam z nich dumna. Myślałam, iż moje życie się na tym kończy. Ale nagle… zaczęło się od nowa.
Artur pojawił się niespodziewanie. Zderzyliśmy się na wystawie. On — wdowiec, ja — wdowa. Najpierw tylko rozmawialiśmy. Potem spacery, telefony, interesujące historie. Pracował jako doradca w handlu zagranicznym, pół życia spędził w delegacjach. Był oczytany, subtelny, miał głębokie spojrzenie. Przy nim było mi ciepło. Spokojnie. Bez dramatu. Po prostu — bliska osoba.
Ale gdy tylko wspomniałam o nim, córka zamieniła się w kamień. Ania wpadła w furię. Drażniło ją wszystko: jego wąsy, głos, wiek (jest ode mnie młodszy o trzy lata). choćby to, iż wcześniej rozdzielił majątek między dzieci — dla niej to było podejrzane. Mówiła, iż jestem naiwna, iż mnie wykorzystują. Nie słuchała, przerywała, wychodziła, gdy próbowałam się wytłumaczyć. A przecież nigdy nie prosiłam jej o radę ani o pozwolenie na szczęście…
Przychodziła coraz rzadziej. Raz na miesiąc, czasem z wnukiem, czasem sama. Patrzyła z wyrzutem, jakbym ją zdradziła. A ja — przecież całe życie żyłam tylko dla niej. Wszystko oddałam. choćby własne szczęście — na ołtarzu macierzyństwa.
Kilka razy skłamałam — mówiłam, iż już dawno nie widziałam Artura. Że to się skończyło. Byle tylko nie widzieć tej urazy w jej oczach. Ale zmęczyłam się. Zmęczyłam ukrywaniem miłości, jakby to była zbrodnia. Boli mnie, iż córka stawia mnie przed wyborem: on albo ja. Czy dorosłe dzieci mają prawo niszczyć to, co może jeszcze ogrzać duszę ich rodziców?
Może warto zebrać wszystkich przy jednym stole. Porozmawiać. Spokojnie, po ludzku. Ale boję się: nagle kłótnia, nagłe zerwanie tego kruchego, co między nami zostało. Nie wiem, co robić. Walczyć o swoje prawo do szczęścia — czy odpuścić i znów zostać samą dla świętego spokoju.
Na razie czekam. Na razie milczę. Ale wewnątrz wszystko krzyczy: przecież też jestem człowiekiem i mam prawo kochać — choćby w sześćdziesiąt lat.