«Moja dorosła córka nie akceptuje mojego partnera i stawia ultimatum: czy nie zasługuję na własne szczęście?»

newskey24.com 1 dzień temu

Bycie wdową w wieku trzydziestu dwóch lat to nie tylko ból. To codzienna walka, w której nie masz prawa do słabości. Zwłaszcza gdy na rękach zostaje małe dziecko, a przed tobą – niekończące się poczucie winy wobec siebie, życia i córki. Mąż odszedł nagle – wypadek, pewnego ranka, bez pożegnania. Zostałam sama z malutką Zuzią i wrażeniem, iż już nigdy nie będzie światła, ciepła ani przyszłości. Ale widocznie los postanowił wystawić mnie na ciężką próbę.

Na szczęście zaraz po studiach dostałam pracę – nie prestiżową, ale stabilną. Macierzyństwo nie zniszczyło mojej kariery, ale sprawiło, iż każdy sukces wymagał dwa razy więcej wysiłku. Oszczędzałam na sobie, wstawałam przed świtem, wracałam wieczorem wykończona. Wszystko trzymało się tylko dzięki miłości i pomocy mamy. To ona podała mi wtedy rękę: gotowała, spacerowała z Zuzią, pomagała w lekcjach. Bez niej bym sobie nie poradziła.

Pierwsze lata były jak we mgle. Nie śmiałam choćby myśleć, iż kiedyś znów wpuszczę mężczyznę do serca. I jak? Dziecko potrzebowało ojca, a ja nie potrafiłam wymówić słowa „miłość” bez łez. Zuzia rosła, potem szkoła, bunt nastolatki. Kłótnie, pogodzenia, znów spory – ale zawsze byłam blisko. Chciałam, żeby wyrosła na silną, ale nie oziębłą. Starałam się, jak umiałam.

Gdy poszła na studia, postanowiłam się wycofać. Nie wtrącać się, nie oddychać jej na kark. Czasem pytałam o jej chłopaka, ale w odpowiedzi – cisza. To jej życie, jej wybór. Ja swoje już przeżyłam… Tak myślałam, dopóki kolega z pracy, Krzysztof, nie zaprosił mnie do teatru. Poszliśmy kilka razy. Nic z tego nie wyszło. Wciąż żyłam przeszłością, a on – wspomnieniami o byłej żonie. Rozstaliśmy się cicho. Ale przypomniałam sobie, iż jestem kobietą. Że mogę się śmiać, słuchać komplementów, dostawać kwiaty. Tego nikt mi nie dawał od lat.

Minęło wiele czasu. Zuzia wyszła za mąż, urodziła synka – zostałam babcią. Zięć jest wspaniały, opanowany, cierpliwy. choćby jej trudny charakter znosi – czyli kocha. Byłam z nich dumna. Myślałam, iż moje życie się kończy. A jednak… zaczęło się na nowo.

Marek pojawił się niespodziewanie. Zderzyliśmy się na wystawie. On – wdowiec, ja – wdowa. Najpierw tylko rozmowy. Potem spacery, telefony, interesujące historie. Pracował jako doradca ds. handlu zagranicznego, pół życia spędził w podróżach. Wykształcony, wrażliwy, z głębokim spojrzeniem. Było mi z nim ciepło. Spokojnie. Bez dramatu. Po prostu – bliska osoba.

Ale gdy tylko wspomniałam o nim, córka zrobiła się jak głaz. Zuzia wpadła we wściekłość. Wszystko ją drażniło: jego wąsy, głos, wiek (jest ode mnie trzy lata młodszy). choćby to, iż wcześniej rozdzielił majątek między swoje dzieci – dla niej to było podejrzane. Mówiła, iż jestem naiwna, iż mnie wykorzystują. Nie słuchała, przerywała, wychodziła, gdy próbowałam wytłumaczyć. A przecież nigdy nie prosiłam jej o radę ani o pozwolenie na szczęście…

Przychodziła coraz rzadziej. Raz na miesiąc, czasem z wnuczkiem, czasem sama. Patrzyła z wyrzutem, jakbym ją zdradziła. A ja – całe życie żyłam tylko dla niej. Wszystko oddałam. choćby własne szczęście – na ołtarzu macierzyństwa.

Kilka razy skłamałam – mówiłam, iż z Markiem się nie widujemy. Że to koniec. Tylko żeby nie widzieć tej goryczy w jej oczach. Ale zmęczyłam się. Zmęczyłam się ukrywaniem miłości, jakby to była zbrodnia. Boli mnie, iż córka stawia mnie przed wyborem: on albo ja. Czy dorosłe dzieci mają prawo niszczyć to, co może jeszcze ogrzać serca ich rodziców?

Może powinnam zebrać wszystkich przy jednym stole. Porozmawiać. Spokojnie, po ludzku. Ale boję się: nagle kłótnia, nagle zerwie się to kruche, co między nami zostało. Nie wiem, co robić. Walczyć o prawo do szczęścia – czy odpuścić i znów zostać sama, tylko dla spokoju w rodzinie.

Na razie czekam. Na razie milczę. Ale w środku wszystko krzyczy: przecież też jestem człowiekiem i mam prawo do miłości – choćby po sześćdziesiątce.

Idź do oryginalnego materiału