Moje dzieci o mnie nie pamiętają. Dałam im ultimatum: albo mi pomogą, albo sprzedam wszystko i przeprowadzę się do domu opieki.
Jestem zmęczona. Zmęczona do łez, do bólu w sercu, do nieprzespanych nocy. Moje dorosłe dzieci zachowują się, jakbym dla nich już nie istniała. Oddałam im wszystko — duszę, młodość, zdrowie, miłość. A one choćby nie zapytają, jak się czuję. Powiedziałam im w jednoznaczny sposób: albo weźmiecie odpowiedzialność za swoją matkę, albo sprzedam cały majątek i zamieszkam w dobrym prywatnym domu seniora. Będę miała własny pokój, opiekę, spokój — i zero rozczarowań.
Z mężem poświęciliśmy całe życie dla dzieci. Dla syna i córki gotowi byliśmy na wszystko. Odmawialiśmy sobie choćby podstawowych rzeczy, tylko żeby oni mieli wszystko. Najlepsi korepetytorzy, prestiżowe uczelnie, wyjazdy, sprzęt — wszystko to kupiliśmy za naszą ciężką pracę. Myślałam, iż jesteśmy idealną rodziną. Może zbytnio je rozpieszczaliśmy. Ale czy można było inaczej, kiedy kocha się dzieci ponad życie?
Gdy Agata wyszła za mąż i zaszła w cięże, mój mąż nagle odszedł. Po prostu nie obudził się pewnego ranka. Jego śmierć była dla mnie ciosem, z którego do dziś nie potrafię się otrząść. Ale starałam się trzymać — córka spodziewała się dziecka, potrzebowała mojego wsparcia. Oddałam jej mieszkanie po moich rodzicach. A gdy ożenił się syn, przekazałam mu kawalerkę po świętej pamięci teściowej — w samym centrum Warszawy. Mieli dach nad głową, ale nie spieszyłam się z darowiznami. Chciałam trochę poczekać, zobaczyć, jak się zachowują.
Pracowałam do siedemdziesiątego czwartego roku życia — dłużej niż wielu młodych. Choć mogłam przejść na emeryturę znacznie wcześniej. Ale zawsze coś: wnuki, wydatki, remont u któregoś z dzieci. Aż w końcu padłam. Po prostu przestałam sobie radzić. Nogi odmawiają posłuszeństwa, dłonie drżą. A pomoc? Żadnej.
Wnuk od córki poszedł do szkoły. Syn ma niemowlaka. Starszym wnukiem zajmowałam się niemal od urodzenia. Ale młodszego choćby nie wzięłam na ręce. Nikt nie zaprosił, nie zapytał, czy potrzebuję pomocy. A ja bardzo jej potrzebowałam. Dzwoniłam, prosiłam: kupcie mi zakupy, pomóżcie przy sprzątaniu. Zawsze ta sama odpowiedź — „nie mamy czasu”, „teraz się nie da”, „mamy własne sprawy”.
Widywaliśmy się tylko od święta. Przez resztę czasu sama ciągnęłam cały dom. Aż pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam wstać. Leżałam na zimnej podłodze, dopóki nie zajrzała sąsiadka. Wezwała pogotowie. W szpitalu spędziłam pięć dni. Ani syn, ani córka nie przyjechali. Powiedzieli, iż pracują. Gdy prosiłam, żeby mnie zabrali, Agata zaproponowała taksówkę. Wtedy zrozumiałam — to koniec.
Zaraz po wyjściu ze szpitala poszłam do MOPS-u. Pytałam, jakie są dobre domy opieki, ile kosztują, jak podpisać umowę. Nie zamierzam spędzić reszty dni w samotności, gdzie nikt na mnie nie czeka.
Gdy dzieci weszły w końcu w odwiedziny, powiedziałam jasno: jeżeli nie zaczniecie pomagać — sprzedam oba mieszkania, domek letniskowy i wyjadę. Pieniędzy starczy na kilka lat spokojnego życia, z opieką i godnymi warunkami. A wy będziecie musieli radzić sobie sami.
— Szantażujesz nas? — warknęła Agata. — My z kredytem, z dziećmi, w długach, a ty myślisz tylko o sobie?!
Tak, myślę. Bo nikt inny o mnie nie myśli. Bo nie prosiłam o wiele. Chciałam tylko odrobiny troski. Dałam wam wszystko. A teraz nie mogę choćby doczekać się, żeby ktoś przyszedł, nalał zupy czy pomógł posłać łóżko. I nie mówcie mi więcej o braku czasu. My też byliśmy zajęci, ale zawsze znajdowaliśmy czas dla was.
Moja córka się obraziła. Syn wyszedł bez słowa. Minął tydzień, a żadnego telefonu, żadnej wiadomości. Ale wiecie co? Nie żałuję. Bo w tej ciszy, w tym milczeniu — jest cała prawda. Nie potrzebują mnie. Potrzebują mojego majątku. A jeżeli nie — to znaczy, iż nic i nikt.
Nie wiem, co będzie dalej. Może naprawdę wyjadę. Może znajdę miejsce, gdzie na stare lata ktoś będzie mnie nazywał po imieniu, a nie „zrzędą”. Tylko teraz już wiem na pewno: bycie matką nie gwarantuje, iż dzieci będą przy tobie. Zwłaszcza gdy stajesz się „niewygodna”.