Wakacje z dziećmi w domu to sielanka tylko w teorii
Latem w teorii jest pięknie. Dni są długie, dzieci są szczęśliwe, bo maja wolne, można chodzić na lody, na rower, na plac zabaw. Słońce świeci, na Instagramie pełno zdjęć rodzinnych pikników i mam w białych lnianych sukienkach, które radośnie puszczają bańki mydlane z uśmiechniętymi maluchami dookoła.
Ale życie mamy w domu z dwójką chłopców to nie instagramowa sielanka, tylko raczej survival w stylu: "Mamo, nudzę się", "Mamo, on mnie szturcha", "Mamo, dlaczego nie możemy teraz iść na plac zabaw, przecież i tak tylko siedzisz przy komputerze?!".
Nie wysyłam dzieci zbyt często na przedszkolne dyżury, bo atmosfera łączonych grup i obcych pań nie do końca i mi, i im odpowiada. Wolę już sama pokombinować, choć wiem, czym to grozi: cały dzień latania między rolą animatorki, kucharki, sędziego piłkarskiego i negocjatorki ONZ. Co najmniej.
A przy tym jeszcze wypełniam obowiązki zawodowe w godzinach etatowych. I tak przez całe dwa miesiące. Jak tu nie zwariować?
Matki mają supermoce w łączeniu tysiąca ról
Tak, w czasie, kiedy dzieci są w wakacje w domu, ja zwykle pracuję. Tyle iż moja praca w wakacje wygląda jak ciągłe udowadnianie, iż komputer to nie magiczna maszyna do zabawy, tylko narzędzie, za pomocą którego co miesiąc dostaję pensję i mam za co kupić jedzenie i ubrania dla dzieci.
Tłumaczę to synom mniej więcej trzy razy dziennie. I trzy razy dziennie słyszę: "No dobrze, ale kiedy już skończysz?". A kiedy skończę – zawsze okazuje się, iż nie ma nic do jedzenia, bo w magiczny sposób lodówka pustoszeje. Trzeba więc zrobić zakupy, zaliczyć plac zabaw, rower, lody. I jeszcze mnóstwo innych atrakcji.
Bywa, iż próbuję robić kilka rzeczy naraz: odpowiadam na maile, piszę artykuł, a jednocześnie jedną ręką rozdzielam kłócących się braci i drugą włączam bajkę "na przeczekanie". To trochę jak jazda na rowerze, tylko iż rower płonie, ja płonę i wszystko wokół też płonie.
Dlatego mówię to wprost, bez wyrzutów sumienia: nie mogę się doczekać września. Nie dlatego, iż nie kocham moich dzieci. Właśnie dlatego, iż je tak bardzo kocham – i wiem, iż wszyscy będziemy szczęśliwsi, kiedy szkolna i przedszkolna rutyna już u nas zagości.
Starszy syn rusza teraz do pierwszej klasy, więc czekają nas nowe wyzwania: podręczniki, lekcje, pierwsze prace domowe, zebrania i cała ta szkolna karuzela. Ale i tak brzmi to lepiej niż ciągłe wymyślanie atrakcji na własną rękę.
Czekam na wrzesień z utęsknieniem
Wrzesień to dla mnie powrót do normalności. Przedszkole, szkoła, zajęcia dodatkowe – to wszystko sprawia, iż każdy dzień ma swój rytm. Dzieci wiedzą, co je czeka, ja spokojnie pracuję w godzinach, kiedy oni są w placówkach, i bez problemu po napisaniu artykułów przełączam się na tryb bycia mamą.
Nie ma tego stresu, iż jestem w domu pracownikiem i równocześnie opiekunką na cały etat (choć plusem jest to, iż moje dzieci nie są już aż tak małe i nie potrzebują ode mnie tyle uwagi, bym nie mogła pracować).
I powiem więcej – mam poczucie, iż z początkiem września wszyscy skorzystają na powrocie do stałego rytmu dnia. Chłopcy spotkają kolegów, będą uczyli się nowych rzeczy, będą mieli swoje zajęcia dodatkowe. Ja w połowie lipca zaczęłam już liczyć dni do września i marzyć o tym, by choć raz wypić kawę w ciszy, bez awantury o to, czyj jest klocek Lego.
Owszem, lato ma swój urok. Ale wrzesień to dla mnie jak początek nowego roku, kiedy robi się postanowienia – świeży start, porządek i trochę ulgi. Bo, powiedzmy sobie szczerze: matka to też człowiek i ma prawo odetchnąć, gdy dzieci wracają do swoich ról: ucznia i przedszkolaka. Więc tak – cieszę się na wrzesień. I nie wstydzę się tego przyznać.