"Masz szczęście, iż on ci pomaga" – serio, jeszcze w 2025?
Nie zliczę, ile razy to usłyszałam. Od koleżanek, cioć, sąsiadek, a czasem choćby od zupełnie obcych kobiet na placu zabaw. Mój mąż wstawał w nocy, ogarniał kolki, gotował zupy, przewijał, chodzi na wywiadówki. I co wtedy słyszałam? "Ale masz szczęście, iż ci tak pomaga!". Słyszę to do dziś.
Nie. To nie jest pomoc. To jest też jego dziecko. Pomaga się komuś w czymś. Pomaga się sąsiadowi wnieść kanapę, babci przejść przez ulicę. Ale kiedy chodzi o własne dziecko – nie ma pomagania. Jest wspólne rodzicielstwo.
To nie przysługa, to współodpowiedzialność
Nie rozumiem, dlaczego tak łatwo przychodzi nam uznawać ojcostwo za coś dodatkowego. Coś, co można "robić" albo nie – jak hobby. Ojcowie, którzy "pomagają", są chwaleni. Matki, które wszystko ogarniają same, są... przemęczone, ale niewidzialne. Bo
to ich rola. Bo "tak już jest". Bo "kobieta lepiej się zna".
Otóż nie. Ja nie urodziłam sobie dziecka dla siebie. Nie przysięgałam, iż wszystko wezmę na siebie, bo mam piersi do karmienia i macicę. Rodzicielstwo to nie umowa jednostronna. A jeżeli ktoś chce to sprowadzić do tego, iż on "pomaga", to ja mogę z całą
szczerością powiedzieć: to ja też "tylko pomagam".
Pomagam mu być ojcem. Pomagam mu nie zgubić więzi z własnym dzieckiem. Pomagam mu karmić, przewijać, wychowywać...
To nie mój etat. To nasze wspólne życie
Mam wrażenie, iż kobiety wychowywane są do odpowiedzialności, a mężczyźni do wyboru. Ja "muszę" ogarniać, a on "może" pomóc. I jak już "pomoże", to czekamy z fanfarami. Jemu się za to dziękuje. Ja mogę o tym zapomnieć.
Zaskakujące jest też to, jak bardzo to wszystko jest zakorzenione. Jak wiele kobiet broni tego modelu. "Nie narzekaj, mój to nic nie robi", "Facet to facet, nie ogarnie jak my". No nie. Nie kupuję tego. To nie jest biologia. To jest wygodna wymówka. Dla systemu, dla
facetów, czasem też dla nas – bo łatwiej zaakceptować coś, co boli, niż to zmienić, prawda?
Nie jestem wdzięczna, iż mój mąż zajmuje się dzieckiem. Jestem z niego dumna, czasem mu dziękuję – jak każdemu człowiekowi, który robi coś dobrze. Ale nie składam mu hołdów, bo to nie o to chodzi. Oczekuję współobecności.
Nie jestem nadczłowiekiem, nie chcę być bohaterką. Chcę mieć w domu partnera, a moje dziecko – dwóch dorosłych, którzy je kochają i wspólnie za nie odpowiadają.
To nie powinno być rewolucyjne. To powinien być standard. Ale dopóki kobiety będą słyszeć, iż "mają szczęście", bo ktoś przewinął własne dziecko – to znaczy, iż jesteśmy
jeszcze daleko od mety.