Kiedyś rodzice rozmawiali na szkolnym korytarzu
Kiedy zaczynałam szkołę ok. 25 lat temu, między rodzicami rozmowy toczyły się na szkolnym korytarzu i podczas zebrań. Moja mama do dziś wspomina, iż rozmawiało się po kątach, na zebraniach klasowych, gdzieś między sprawami organizacyjnymi a listą potrzebnych podręczników, którą przepisywało się z gablotki przy sekretariacie.
Moja mama zawsze z pewnym zażenowaniem opowiada o tych rozmowach – iż kto z kim się koleguje, kto na jakie zajęcia chodzi, czyja babcia przychodzi po dziecko, a czyj tata nigdy nie zdąża odebrać dzieci na czas.
Te rozmowy, choć trochę niezręczne, miały jednak swoje granice. Kończyły się na szkolnym korytarzu i zostawały w gronie kilku mam.
Dziś wymieniają uwagi w mediach społecznościowych
Dziś wszystko wygląda inaczej. Zanim jeszcze rok szkolny się zacznie, rodzice organizują się na klasowych Messengerach i WhatsAppach. Z jednej strony – to wygodne. Wiadomo, szybka wymiana informacji: można przypomnieć o stroju galowym, zapytać, czy ktoś ma zdjęcie z akademii albo czy któreś dziecko nie wzięło piórnika, który zgubił się na świetlicy.
Ale obok tego praktycznego aspektu pojawia się coś, co mocno mnie irytuje. Na takich grupach toczą się rozmowy, które kiedyś byłyby tymi szeptami gdzieś w korytarzach. Rodzice wymieniają się opiniami o dzieciach, jeszcze zanim dobrze się poznają.
Szukają koleżanek i kolegów, żeby dzieci razem chodziły na basen, rysunek, język obcy czy zajęcia z kodowania. W praktyce oznacza to czasem coś więcej niż zwykłe towarzystwo – tu zaczyna się nieśmiało wyścig szczurów.
W grupach można przeczytać przechwałki: "Mój Staś ma w tygodniu pięć dodatkowych zajęć" albo "Amelka zna już wszystkie litery i trochę koduje". Wtedy inni rodzice zaczynają się zastanawiać: "Czy moje dziecko nie robi za mało?".
Segregacja od pierwszej klasy
Najtrudniejsze w tym wszystkim są jednak rozmowy o "poziomie klasy". Tak, o poziomie – jakbyśmy mówili o elitarnej drużynie sportowej, a nie o pierwszakach, które dopiero uczą się pisać litery w zeszytach. Zdarza się, iż pojawia się nacisk, by w klasie były tylko dzieci z "dobrych domów".
Padają uwagi, iż dzieci z Ukrainy "mogą zaniżać poziom". Dla mnie to zdania, które są poniżej pasa, bo w praktyce uczymy najmłodszych segregacji – dzielenia ludzi na lepszych i gorszych. Dzieci gwałtownie to podchwytują.
Może to specyfika małego miasta, gdzie wszyscy się znają, a plotki rozchodzą się szybciej niż informacje z dziennika elektronicznego. Wiele osób poddaje się tej presji, bo nie chcą, by ich dziecko odstawało.
Znajoma opowiadała mi niedawno, iż już dodano ją do grupy klasowej. Jej córka zaczyna pierwszą klasę razem z moim synem, więc wiem, iż niedługo i ja będę zaraz w jakiejś klasowej grupie. Na razie nie mam wpływu na to, jak ta przestrzeń będzie wyglądała, ale mam pewne obawy.
Szkoła to nie ranking
Czy rzeczywiście uda się tam zachować zdrowy rozsądek? Czy rodzice będą w stanie korzystać z grupy po prostu do organizacji szkolnych spraw, zamiast urządzać ranking dzieci i ich możliwości? Chciałabym, żeby tak było. Bo szkoła to przecież nie wyścig, a pierwsza klasa to jeszcze nie czas na ocenianie, kto "lepiej rokuje", a kto "zaniża poziom".
Patrzę na mojego syna, który z euforią przymierza plecak i układa w piórniku kolorowe kredki. On jeszcze nie wie, iż w dorosłym świecie rodzice czasem bardziej przeżywają szkolne starty niż same dzieci.
I bardzo bym chciała, żeby tego nie odczuł. Żeby szkoła była dla niego miejscem spotkań, nauki i zabawy, a nie rankingiem, w którym rodzice ustawiają dzieci według własnych kryteriów.