Od tamtego dnia, gdy Bogna wyszła za mąż, minęło już wiele lat. Z każdym rokiem między nami rosła pustka. Czułam, iż po prostu nas wymazała ze swojego życia. Dzwoniła coraz rzadziej, odwiedzała jeszcze rzadziej. A gdy już się spotykaliśmy, jej spojrzenie było zimne i obojętne.
Tego piątku długo wahałam się, zanim wybrałam jej numer. Z Ryszardem planowaliśmy skromnie uczcić naszą rocznicę – trzydzieści lat wspólnego życia. Marzyłam, by po prostu zgromadzić rodzinę, upiec kiełbaski na grillu, usiąść przy jednym stole. Pragnęłam ciepła, bliskich głosów, choćby na kilka godzin…
— Halo? — w końcu odezwała się Bogna, lekko zdyszana.
— Boguś, to mama. Znowu na siłowni? Możesz rozmawiać?
— Nie, mamo, myję Pawłowi samochód.
— A dlaczego ty?
— A kto, mamo? Na myjnię wozić – drogo. Nie jestem ze szkła.
— No dobrze, córeczko… Chciałam cię zaprosić – przyjedźcie z Pawłem w niedzielę. Obchodzimy z tatą rocznicę. Posiedzimy, pogadamy…
— A co wam nagle strzeliło do głowy? — zaśmiała się szyderczo. — Za późno na sentymenty?
— Trzydzieści lat, Bogna. Jak nie świętować?
— Przepraszam, mamo. Nie damy rady. Zaprosili nas na ślub – kolega Jacka się żeni. Ślub jest jeden, a wasze rocznice jeszcze będą.
Ścisnęłam słuchawkę, starając się nie pokazać, jak w piersi kłębi się żal.
— Szkoda… Tak się na was cieszyliśmy…
— My też, mamo. Ale jak ludziom odmówić? Nie gniewaj się, na pewno was później odwiedzimy.
— No dobrze — szepnęłam — zadzwonię do twojego brata.
Kazik też nie mógł. Miał własne plany. Gdy odłożyłam telefon, łzy popłynęły same. Jak u dziecka, któremu odmówiono cukierka. Jak u matki, o której zapomniano.
— Danusiu, co się stało? — Ryszard wszedł do kuchni i zobaczył, jak cicho płaczę.
— Nic, Rysiu… Tylko dzieci nie przyjadą. A ja, głupia, marzyłam, żebyśmy wszyscy się zebrali…
— No, przestań. To nasz dzień. My we dwoje – i to wystarczy.
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Żal dusił. Wszystko we mnie krzyczało: „Dlaczego? Dlaczego mnie nie potrzebują? Czy myśmy mało dla nich zrobili? Wykształciliśmy ich, daliśmy mieszkania, pomagaliśmy, jak tylko mogliśmy… A teraz – obcy ludzie…”
— Danuś — szeptał Ryszard — oni mają własne życie. A ty masz mnie. Ja tu jestem.
— A ja czuję pustkę, Rysiu… — tylko tyle zdołałam powiedzieć. — Ty w pracy całymi dniami, a ja sama…
Następnego dnia wrócił wcześniej niż zwykle. Uśmiechał się.
— Co się stało?
Wyciągnął zza pleców ogromny bukiet.
— Dla ciebie. A jutro jedziemy nad jezioro. Na tydzień. Tylko ty i ja.
Domek był jak z bajki – drewniany, z widokiem na jezioro, kwiaty dookoła, śpiew ptaków. Rano obudził mnie zapach – całe łóżko było usłane płatkami róż. W kątach wisiały balony, a na lustrze widniał napis: „Z okazji rocznicy, kochana!”
Ledwo powstrzymałam łzy szczęścia. Gdy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam Ryszarda z koszykiem w rękach. Podeszła, otworzył go – i rozległo się ciche „miau”. Mały, rudy kłębek futra, puszysty i zabawny, patrzył na mnie.
— No i co, przygarniesz nowego członka rodziny? — uśmiechnął się jak chłopiec.
— Rysiu… To najlepsze święto w moim życiu…
Spędziliśmy tydzień jak w czasie miodowego miesiąca. Siedem dni, ale wspomnień starczyło na całe życie. A gdy wróciliśmy, telefony rozbrzmiewały bez przerwy.
— Mamo! Gdzie wy byliście?! Dzwoniliśmy, szukaliśmy! Telefon nie działał!
— Spokojnie, córeczko. Odpoczywaliśmy z tatą. Nie mamy prawa trochę pożyć dla siebie?
— No oczywiście… Tylko ty nie dzwoniłaś, nie martwiłaś się…
— Teraz twoja kolej się martwić. A my z tatą postanowiliśmy żyć dla siebie.
— Dla siebie? Mamo, mówisz poważnie?
— Mamy z tatą drugi miodowy miesiąc. I teraz nie mamy czasu dla was.
Minął rok. Żyjemy z Ryszardem inaczej. Zwolnił się z pracy, staliśmy się oszczędniejsi, ale szczęśliwsi. Dzieci stały się bardziej troskliwe, dzwonią, przyjeżdżają. A my patrzymy na siebie – i dziękujemy losowi, iż nie daliśmy się zapomnieć. Że przypomnieliśmy sobie: w tym życiu najważniejsze jest MY.