Nieoczekiwane szczęście: dramat odnalezionej rodziny
W przytulnym miasteczku nadmorskim o nazwie Bursztynowo, gdzie morska bryza miesza się z zapachem kwitnących lip, a uliczki toną w zieleni, Maks po raz pierwszy wybrał się z nowymi rodzicami na wieś do babci i dziadka. Razem z nimi przyjechała ciocia Halina, siostra ojca, ze swoimi dwoma synami. Wszyscy radośnie rozmawiali, nie dręcząc Maksa pytaniami, a on czuł się zaskakująco lekko. Chłopiec gwałtownie znalazł wspólny język z kuzynami. Babcia częstowała wszystkich naleśnikami z domową śmietaną lub miodem – do wyboru. Dziadek miał swoją pasiekę, a miód pachniał tak, iż aż kręciło się w głowie. Dla Maksa wieś wydawała się bajką, a gdy wracali do domu, ciągle myślał: „Żeby tak zostać tu na zawsze…”. Ale w sercu czaił się strach: a nuż znów odesłają go do domu dziecka? Tego wieczoru wydarzyło się jednak coś, co odmieniło jego życie.
Na złote gody rodziców Maksa, Witolda i Elżbiety, zjechała się prawie cała rodzina. Maks przyjechał z daleka z żoną i córeczką. Służył w wojsku w innym mieście, więc rodzina mieszkała razem z nim. Goście znali niezwykłą historię jego życia – trudną, ale ze szczęśliwym zakończeniem. Maks wstał, trzymając kieliszek, i zwrócił się do rodziców:
– Kochani mamo i tato, zdrowia i długich lat! Dziękuję wam za wszystko, co dla mnie zrobiliście! W moim życiu miałem wielu rodziców: najpierw tych, którzy dali mi życie, potem tych, którzy próbowali zapełnić mną pustkę w swoim sercu. Ale wy… wy daliście mi prawdziwe dzieciństwo, uczyniliście mnie człowiekiem. Niski wam ukłon! Żyjcie długo, dla was jestem gotów na wszystko!
Elżbieta i Witold patrzyli na syna ze łzami w oczach, pełnymi miłości i dumy.
Maks już nie wierzył, iż kolejna rodzina zastępcza przygarnie go na dłużej. Jedenaście lat, a wciąż był w domu dziecka. Nie chciało mu się już opuszczać znajomych murów, ale starsza wychowawczyni, ciocia Zosia, pogłaskała go po głowie i powiedziała łagodnie:
– Nie martw się, Maksio, może tym razem się uda. A jeżeli nie, to zawsze tu jesteśmy, czekamy na ciebie.
– No tak, czekacie – burknął. – Pani Krystyna, nowa wychowawczyni, mówiła, iż się przeżegna, jeżeli ktoś mnie w końcu zabierze na stałe.
– Nie słuchaj jej – machnęła ręką ciocia Zosia. – Jest młoda, jeszcze nie umie z dziećmi rozmawiać, więc palnęła głupstwo.
Ciocia Zosia lubiła Maksa, współczuła mu, a on odpłacał się ciepłem i szacunkiem. Tłumaczyła mu, żeby się nie przejmował, jeżeli z nowymi rodzicami nie wypali.
– Czekamy, oczywiście – dodała. – choćby pani dyrektor powiedziała, iż twojego łóżka nikomu nie oddamy, nowych dzieciaków ulokujemy w innych pokojach.
Maks skinął głową, rozejrzał się po sypialni, myśląc, iż pewnie niedługo tu wróci. Nie miał ochoty wyjeżdżać.
– I po co się zgodziłem? – rozważał. – Chciałem odmówić, ale ci dwie patrzyli na mnie z taką nadzieją, iż zrobiło mi się ich żal. No cóż, nie pierwszy raz. Jak byłem mały, płakałem, gdy mnie oddawali, ale teraz mi wszystko jedno. Bywało, iż rodzice zastępczy dowiadywali się, iż będą mieli własne dziecko, i już mnie nie chcieli. Po co mnie w takim razie brali?
Maks pamiętał, jak w jednej rodzinie przypadkiem rozbił telefon. Tak go besztali, nazywali niewdzięcznym, a potem odesłali do domu dziecka – „nie pasował”. Bywały różne rodziny, ale Maks był już starszy i sprytniejszy. jeżeli jacyś opiekunowie mu się nie podobali, celowo robił coś złego, żeby go odesłali. Nauczył się rozpoznawać, gdzie jest prawdziwa miłość, a gdzie tylko próżnia.
Pewnego razu trafił do rodziny, w której zastępcza matka, pani Renata, nazywała go „Maksinkiem”. Cóż to za „Maksinek”? On był Maksem, prawie dorosłym, a ona się z nim pieściła. Mieszkali w dużym domu, ale własnych dzieci nie mieli. Pani Renata ulokowała go w pokoju, gdzie wszystko było różowe – firanki, kocyk, choćby ściany. „Pewnie chcieli dziewczynkę” – pomyślał Maks. W kącie stały zabawkowe samochodziki i piłka nożna, ale wszystko nie w jego guście. Zastępczy ojciec prawie go nie zauważał, żył swoją pracą, jakby kupił żonie zabawkę, żeby mu nie przeszkadzała. Pani Renata bawiła się Maksem jak lalką: przebierała go, fotografowała, chwaliła się koleżankom, jaki jej „Maksinek” przystojny. Czasem zabierała go do parku, ale tylko na karuzelę dla maluchów – Maks wstydził się jeździć obok niemowląt.
Czasem żałował panią Renatę. Płakała, narzekając przez telefon przyjaciółkom, iż mąż jej nie kocha, iż nie może mieć dzieci. Maks patrzył na nią dorosłym spojrzeniem i myślał: „Szkoda jej, ale i tak w domu dziecka jest lepiej niż u niej”. Swoją prawdziwą matkę pamiętał mglisto, ale wiedział, iż zabrano go od niej w porę – sąsiedzi wezwali pomoc społeczną. Gdy w wieku pięciu lat trafił do domu dziecka, odetchnął z ulgą: czyste łóżko, koledzy, dobra ciocia Zosia.
W domu pani Renaty Maks miał już dość jej opiekuńczości. Czuł się, jakby znów miał pięć lat. W wybuchu złości rozwalił różowy pokój, prawie podrapał samochód zastępczego ojca, ale się powstrzymał. gwałtownie odesłali go do domu dziecka, a mąż pani Renaty wysłał ją nad morze – „żeby odpoczęła”.
I oto Maks znów czekał na nowych rodziców. Wyszedł do holu, a przed nim stali mężczyzna i kobieta, zupełnie niepodobni do pani Renaty. Mężczyzna wyciągnął rękę:
– Witaj– Witaj, Maks. Jestem Witold Kowalski.