Starzec odchodził… Staruszka wiedziała o tym, czuła to każdą cząstką swojej duszy, która zrosła się z nim na zawsze.
Z zewnątrz wydawała się spokojna, ale w środku trzęsła się ze strachu. Choć wiedziała, iż długo bez niego nie pociągnie, nie da rady.
Jak? Jak żyć bez Janka, ukochanego, bliskiego, a jednocześnie tak dalekiego? Śniegu pragnie, a wam? Kto powiedział, iż uczucia z czasem stygną? To w waszych mądrych książkach stoi? Nie wierzcie, nic nie stygnie!
Dusza wciąż drży jak ptaszek na dźwięk jego głosu. To nie żart – całe życie razem, sześćdziesiąt lat, co tu dużo mówić!
Zrośli się jak drzewa, splątali korzeniami, iż ani minuty bez siebie nie wytrzymali. Jak go teraz odeśle samego? Jak sama tu zostanie? I po co? Po co żyć bez Janka? Bez niego i życia nie ma.
Tak myśli staruszka, przeglądając kufer, dzieląc rzeczy na trzy kupki. To dla dzieci, na pamiątkę. Niech mają, niech ojca wspominają. To dla sąsiadów, rozdawać. A ta najmniejsza kupka? Dla niej, póki jeszcze trwa. Będzie patrzeć i pamiętać Janka.
— Kasiu, Kasiu… — słyszy cichy głos starca. — Kasiuu!
— Idę, idę, Janeczku, już idę! — Staruszka zerwała się, poprawiła spódnicę, zajrzała za firankę. — Obudziłeś się, kochanie? Chcesz placków? Może placki upiekę?
— Kasiu… — mruczy starzec, wodząc niewidzącymi już oczami po suficie. — Kasiu…
— Już, już, kochanie, jestem tu. — Chwyta jego dłoń, niegdyś wielką jak łopata, teraz suchą i pomarszczoną jak ptasia łapka. — No co, co, Janeczku? Jestem przy tobie!
— Kasiu… wybacz… wybacz, Kasiu…
— Ależ co ty, co ty…
— Nie kochałem cię… — szepcze, z trudem łapiąc oddech. — Głupi byłem… Gdyby wrócić, wszystko inaczej bym zrobił…
— No daj spokój, Janek. Jak to nie kochałeś? Kochałeś, po swojemu, ale kochałeś. Czy przeżylibyśmy razem te sześćdziesiąt lat? Coś ty wygadujesz…
— Kasiu… dzieci…
— Jadą, Janeczku, jadą. Dałam znać, nie ja, Marta z poczty wszystko napisała. Do Michała, do Tadeusza, do Wojtka i do Ewuni. Wieczorem będą. Ty śpij, śpij, a ja ci rosół ugotuję…
— Nie trzeba… — wzdycha. — Daj mi rękę, posiedź ze mną… Wybacz, Kasiu…
— Ja się nie gniewałam, Janeczku, nigdy. To ty mi wybacz, może gdybym się nie wplątała w twoje życie jak ten kleszcz, może inaczej by ci się potoczyło, kochanie…
— Nie, Kasiu… — kręci głową. — Nie, to przeznaczenie…
Mętna łza stoczyła się po pomarszczonym policzku i zniknęła w bruzdach jego starej, przywiędłej skóry.
Wieczorem zjechali się dzieci, sami już prawie starcy.
Staruszka patrzy. Michał, najstarszy, siwy jak gołąb. Poważny, dostojny, zawsze taki był. Ona go trochę się boi — Michał profesor, uczony człowiek, w Warszawie mieszka.
— Michał, synku, a takiś siwy!
— No, mamo, lata swoje robią. Już dziadkiem jestem, pamiętasz? A ty prababcią! — patrzy uważnie.
— Oj, synku, jakżebym zapomniała! Tam zdjęcia, twoja żona Elżbieta przysyła, pod szkłem wszystkie przechowuję.
Z lewej strony szkło — tam my wszyscy, wy malutcy, rodzice nasi z ojcem, tam wujek mój Stanisław, Franek, brat, co z wojny nie wrócił. Ani pogrzebu, nic. Babcia z dziadkiem moi staruszkowie, ciotki i wujkowie Janka. Brat jego Wojtek, oj, wesołek był! Jak zagrał „Krakowiaka”, to nogi same niosły do tańca! A tu sąsiedzi, pamiętasz wujka Lecha? On to nowe szkło zrobił, teraz tam młodzi — wnuki, prawnuki.
Więc widzisz, Michał, synu, za wcześnie mnie na emeryturę wysyłasz!
— Ja cię nie wysyłam, mamo. Żyj długo! Dopóki wy żyjecie, my wciąż czujemy się dziećmi…
— Tadzik, bracie, może na ryby, co?
— Może… — odwraca się do matki. — Mamo, możemy?
— A jakże! — uśmiecha się staruszka. — Oczywiście!
— Tato, dość już leżeć! — to Wojtek, najmłodszy z braci, wciąż żwawy, w dżinsach, bez brzucha, opalony, żyłka w nim.
Wojtek na statkach pływa, po świecie jeździ, zawsze matce i ojcu coś przywozi. Tylko rzadko z tego korzystają, odkładają „na czarną godzinę”. Jedynie telewizor, kolorowy, japoński — cała wieś przychodzi u nich oglądać po „Wiadomościach”, zimą co innego robić? A potem długo jeszcze dyskutują o filmach.
Starzec słabo się uśmiecha. Wojtek zawsze był jego ulubieńcem — taki sam jak on niegdyś, żywiołowy, roześmiany.
— Wojtusiu, syneczku, dzieci moje, Michał, Tadzik… A gdzie Ewunia?
— Jestem, tato! — wysuwa się zza braci. Drobna, chuda, żywy obraz matki z młodości. Już dorosła, Ewunia!
— Córeczko… Wybaczcie mi, dzieci…
— Co ty, tato!
— Ojcze, daj spokój!
— Tatusiu, co ty…
— Wybaczcie… — szeptem. — Za mało wam dałem… za mało miłości…
— Przestań, tato!
— No właśnie, przestań!
— Dzięki wam i mamie ludźmi jesteśmy, nasze dzieci też dzięki wam dobrą drogą poszły…
Wstań lepiej! Tam dach na łazience do naprawy, Tadzik mówił. Ewunia z mamą pierogi ulepią, a my po łaźni po kieliszku, pierogami zakąsimy…
Starzec słabo się uśmiecha. Długie życie przeżył. Całe życie miał sobie za złe, iż z niekochaną żyje. Że nie odważył się podejść do tej jednej, wymarzonej.
Stał pod jej oknami, dziesięć fajek wykurzył, czekał… Na co? Kto wie? Może myślał, iż sama wyjdzie, weźmie go za rękę.
Przecież na potańcówkach na siebie zerkiwali, blisko siadali, serce zamierało! Dlaczego nie ośmielił się podejść? Dlaczego nigdy jej nie odprowadził?
Czekał, czekał, aż znalazł się śmielszy — na tanieAż w końcu zabrakło mu sił, by wytrzymać jeszcze jeden dzień bez niej, i odszedł cicho, trzymając jej dłoń aż do ostatniego tchnienia.