Pamiętam dzień, gdy Mateusz przekroczył próg naszego domu. Miał pięć lat chudy, z wystraszonymi oczami, które wydawały się zbyt duże jak na jego twarz. W dłoniach ściskał wytarty plecak jedyne, co posiadał. Ja i Weronika czekaliśmy na tę chwilę trzy lata.
Witaj w domu, championie powiedziałem, kucając, by znaleźć się na jego poziomie.
Milczał. Tylko patrzył. W jego wzroku mieszały się strach i nieufność jakby nie był pewny, czy ma prawo nam zaufać.
Pierwsze miesiące były trudne. Krzyczał przez sen, chował się pod łóżko, gdy usłyszał głośne dźwięki. Wstawaliśmy na zmianę w nocy, gładziliśmy jego włosy, szeptaliśmy, iż wszystko będzie dobrze, iż nikt już go nie odda.
Nie oddacie mnie, prawda? zapytał pewnego wieczoru po kolejnym koszmarze.
Nigdy, synku odpowiedziałem. Choć mówiłem to pewnie, coś ścisnęło mi serce. Samo słowo oddać boleśnie je drasnęło.
Minął rok. Mateusz rozkwitł. Śmiał się, biegał po podwórku, rysował nas trójkę na lodówce moja rodzina. Gdy pierwszy raz nazwał mnie tato, nie zdołałem powstrzymać łez. Byliśmy szczęśliwi.
A potem wiadomość, której wyczekiwaliśmy i której się baliśmy.
Jestem w ciąży szepnęła Weronika, trzymając w drżących dłoniach test.
Przytuliliśmy się, płakaliśmy z radości. Po latach leczenia i rozczarowań to był cud. ale wraz z nim do domu wkradło się coś niewidzialnego. Cisza między nami stawała się coraz gęstsza.
Ludzie wokół rzucali dobre rady:
Teraz będziecie mieli prawdziwe dziecko.
Jak dobrze, iż będziecie mieć kogoś swojego.
Te słowa raniły. Mateusz też je słyszał. Choć zapewnialiśmy, iż nic się nie zmieni, widział, jak nasze spojrzenia coraz częściej zatrzymują się na brzuchu Weroniki, a nie na nim.
Gdy urodziła się Zosia, trzymałem ją na rękach i poczułem coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem instynktowną więź, niemal zwierzęcą. Była moją kopią. Moją krwią. I w tej chwili euforii pojawił się cień.
Mój brat powiedział to, o czym ja choćby nie ś







