Zawsze obok
Kinga i Marek byli razem od dwóch lat. Jej mama zaczęła się już martwić, iż córka traci z nim czas, a do ślubu jakoś nie dochodzi. Sam Marek twierdził, iż nie ma się co spieszyć, zdążą, i tak dobrze im razem…
Minęło lato, z drzew opadły liście, pokrywając chodniki złotym dywanem, zaczęły się deszcze. I właśnie któregoś wilgotnego, przenikliwego październikowego dnia Marek nagle niezdarnie oświadczył się Kingi, wręczając jej skromny pierścionek.
Oplotła jego szyję ramionami i szepnęła do ucha: „Tak”, a potem nałożyła pierścionek na palec i krzyknęła radośnie: „Tak!”, wyciągając ręce w górę i podskakując z radości.
Następnego dnia poszli do urzędu stanu cywilnego i, zawstydzeni, złożyli wniosek. Ślub zaplanowali na połowę grudnia.
Kinga marzyła o letnim weselu, żeby wszyscy zobaczyli, jak pięknie wygląda w białej sukni. Ale nie sprzeciwiła się Markowi. Bo nagle mógłby przełożyć na kolejne lato, a potem jeszcze zmienić zdanie. A ona go kochała i nie przeżyłaby rozstania.
W dniu ślubu szalała prawdziwa zamieć. Wiatr rozwiał starannie ułożoną fryzurę. Powłóczysta biała suknia unosiła się dzwonem, a kolejny podmuch zdawał się unosić piękną pannę młodą i unosić ją daleko, daleko. Na schodach Marek złapał szczęśliwą żonę na ręce i zaniósł do samochodu. I nic – ani zamieć, ani rozwiana fryzura – nie mogło zepsuć euforii zakochanych.
Pierwszy czas Kinga kąpała się w miłości i szczęściu. Wydawało się, iż tak już będzie zawsze. Nie, bywały i małe sprzeczki między młodymi, ale nocą gwałtownie się godzili i kochali jeszcze mocniej.
Rok później w szczęśliwej młodej rodzinie urodził się Mateuszek.
Chłopiec rósł spokojny i bystry, ku euforii rodziców. Marek, jak większość mężczyzn, mało pomagał Kindze w opiece nad synem, bał się brać malucha na ręce, a jeżeli już go wziął, Mateusz zaczynał płakać, i Kinga gwałtownie go odbierała.
– Ty lepiej sobie z nim radzisz. Jak podrośnie, będę z nim grał w piłkę. Ja się postaram, żebyście mieli lepsze życie – mówił Marek, ale jego pensja ledwo starczała dla trójki.
Mateusz podrósł, poszedł do przedszkola, Kinga wróciła do pracy. Ale pieniędzy nie przybyło, na wkład własny do kredytu mieszkaniowego wciąż nie mogli uzbierać. Zaczęły się pretensje, małżonkowie kłócili się, oskarżając się nawzajem o zbędne wydatki. Już nie mogli się tak łatwo pogodzić jak kiedyś.
– Wszystko, mam dość. Harujesz i harujesz, a tobie wciąż mało. Może ty je jesz? – zirytowany zapytał kiedyś Marek.
– To ty je jesz – odcięła się Kinga. – Popatrz tylko, jaki brzuch ci urósł.
– Mój brzuch ci nie pasuje? Ty też się zmieniłaś, wiesz? Ożeniłem się z pięknym motylem, a ty się zamieniłaś w gąsienicę.
Słowo za słowem pokłócili się na całego. Kinga, ocierając łzy z rzęs, poszła po Mateusza do przedszkola. W drodze powrotnej, słuchając paplaniny syna, nagle zrozumiała, iż nie może stracić Marka. Teraz wróci do domu, przytuli go, pocałuje i poprosi o przebaczenie. A Marek, jak dawniej, odpowie na pocałunek i znów będzie jak kiedyś. Jak mówią – kochają się jak koty, biją się jak psy. Humor jej się poprawił, więc zaczęła przyspieszać kroku, a Mateusz ledwo nadążał.
Ale mieszkanie przywitało ich ciszą i ciemnością. Z wieszaka zniknęła męska kurtka, nie było też butów. „Ochłonie i wróci” – pomyślała Kinga i zabrała się za smażenie ziemniaków ze skwarkami, tak jak Marek lubił.
Ale Marek nie wrócił, nie odbierał telefonów. Rano Kinga, zmęczona bezsennością i złymi myślami, odprowadziła Mateusza do przedszkola i pojechała do pracy. Z trudem doczekała przerwy obiadowej, wzięła wolne, tłumacząc się złym samopoczuciem, ale nie pojechała do domu, tylko do biura Marka.
Kinga podeszła pod jego gabinet i, powtarzając w myślach przygotowane wcześniej słowa, otworzyła drzwi. Marek stał do niej plecami i całował się z kobietą. Na ciemnej marynarce jego pleców bielały dłonie z jaskrawym manicurem, przypominając rozłożone liście klonu.
Kobieta nagle otworzyła oczy i zobaczyła Kingę, ale nie odsunęła się od Marka, nie zabrała rąk z jego pleców, tylko mocniej go przytuliła.
Kinga wybiegła z biura jak oparzona. Szła, nie patrząc na drogę, potykając się o przechodniów, nic nie widząc przed sobą przez łzy. Nogi same zaniosły ją do domu mamy.
– Mamo, za co on tak ze mną zrobił? Czy wszyscy mężczyźni są tacy? – zapytała Kinga przez łzy.
– Jacy tacy? – spytała mama.
– Zdradzają. Pewnie już od dawna to mają, a ja nie zauważyłam. Nie może przecież być tak, iż nagle?
– Nie wiem, córeczko. Gdy kochasz, cały świat mieści się w jednym mężczyźnie. Dlatego wydaje nam się, iż jeżeli on zdradza, to i cały świat, wszyscy mężczyźni to zdrajcy – westchnęła mama. – Nic się nie martw, wróci.
– A jeżeli nie? – stłumionym głosem zapytała Kinga.
– Z czasem ból minie. Masz syna. Myśl o nim. A jeżeli nie wróci, to może i lepiej. Jesteś młoda, jeszcze znajdziesz swoje szczęście.
– Ty nie znalazłaś.
– Skąd wiesz? Po prostu bałam się, iż z innym może się powtórzyć to samo. I ty byłaś już duża, bałam się o ciebie. A ty masz syna, on potrzebuje ojca…
Trochę się uspokoiwszy u mamy, Kinga pojechała do przedszkola po Mateusza.
– Mamo, pobaw się ze mną – poprosił syn w domu.
– Zostaw mnie w spokoju – odburknęła Kinga.
– Nie lubię, jak tak mówisz – drżącym głosem powiedział chłopiec i więcej do niej nie podszedł.
Marek wrócił do domu, gdy Kinga już układała Mateusza do snu. Wyciągnął walizkę i zaczął pakować swoje rzeczy.
– Dokąd się wybierasz? – spytała Kinga, choć już domyślała się odpowiedzi.
– Wyprowadzam się. Wszystko, mam dość. Dość kłKinga spojrzała na syna, który mocno trzymał ją za rękę, i zrozumiała, iż prawdziwy mężczyzna nie zawsze musi nosić koronę, czasem po prostu trzyma parasol, gdy pada.