Roztrzaskane marzenia: koszty miłości

newskey24.com 2 dni temu

Dziennik – Złamane marzenia: cena miłości

Od lat marzyliśmy z Janem o dziecku, ale los okazał się okrutny – ciąża nie przychodziła. Decyzja o adopcji wydawała się jedynym wyjściem. Droga była długa i wyczerpująca: niepokończone sprawdzania, dokumenty, oczekiwania. Do dziś pamiętam naszą pierwszą wizytę w domu dziecka w pobliskim mieście. Dziecięce oczy, pełne nadziei i strachu, patrzyły na nas, jakby prosiły, by je stąd zabrać. Wśród nich była Zosia – dwunastoletnia dziewczynka z ciemnymi warkoczykami i głębokimi, błękitnymi oczami, tak podobna do mojej zmarłej siostry. Serce ścisnęło mi się z czułości. Jan marzył o synu, ale Zosia natychmiast nas oboje urzekła. Cieszyła się każdą naszą wizytą, ciągnęła ku nam, jak do rodziny.

Kiedy dyrektor domu dziecka powiedział nam, iż Zosię już pięć razy adoptowano i za każdym razem zwrócono, ledwo powstrzymałam łzy. „Wieczna wychowanka”, tak ją nazywano. Powody zwrotów były mgliste, ale nie drążyłam tematu. Moje dobre serce nie zniosło myśli, iż dziecko tyle razy zostało porzucone przez tych, których kochało. Z Janem postanowiliśmy: Zosia zostanie naszą córką i nikt już jej nie odrzuci.

Czekając na zatwierdzenie dokumentów, zabieraliśmy Zosię do domu coraz częściej. W naszym trzypokojowym mieszkaniu przygotowaliśmy dla niej własny pokój – marzenie każdego dziecka z domu dziecka, pozbawionego prywatności. Zosia była zachwycona, a my otaczaliśmy ją miłością i uwagą, próbując zagoić jej rany. Wtedy stał się cud: dowiedziałam się, iż jestem w ciąży. To było jak błogosławieństwo – tak często zdarza się tym, którzy przygarniają dziecko. Cieszyliśmy się, ale nie zamierzaliśmy rezygnować z adopcji. Zosia stała się częścią naszego życia, naszej rodziny.

W końcu dostaliśmy zgodę opieki społecznej i Zosia na zawsze opuściła dom dziecka – tak nam się wydawało. Psycholog zasugerował, by przygotować dziewczynkę na przyjście dziecka. Zdecydowaliśmy się na rozmowę. Tłumaczyliśmy, iż niedługo Zosia będzie miała młodszą siostrę, iż będziemy ją kochać tak samo, iż na zawsze pozostanie naszą córką. Ale kiedy wspomnieliśmy, iż pokój będzie musiała dzielić z malutką, gdy ta podrośnie, twarz Zosi się zmieniła. Jej wzrok na moment stał się zimny, prawie wrogi. Wstała w milczeniu i wyszła, nie słuchając reszty.

Od tamtego dnia Zosia zachowywała się dziwnie. Gdy tylko wracaliśmy do domu, rzucała się nam na szyję, ściskając tak mocno, jakby bała się, iż znikniemy. Czasem podbiegała do mnie od tyłu, oplatając moją szyję z taką siłą, iż brakowało mi tchu. „Kocham cię, mamo”, szeptała, ale jej oczy były puste, a zęby zgrzytały z napięcia. Odpowiadałam czułością, ale Jan stawał się coraz bardziej zaniepokojony. Psycholog, z którym się skonsultowaliśmy, zapewnił nas, iż Zosia po prostu boi się stracić uwagę przez nowe dziecko. „Nic poważnego, wy poświęćcie jej więcej czasu”, powiedział.

Piekło zaczęło się, gdy urodziła się Ola. Malutka przyszła na świat przed czasem, często płakała i wymagała ciągłej opieki. Żeby nie niepokoić Zosi, łóżeczko postawiliśmy w naszej sypialni. Rozrywałam się między córkami, wyczerpana do granic możliwości. Jan pomagał: odprowadzał Zosię do szkoły, czytał jej na dobranoc. Początkowo wszystko wydawało się w porządku. Ale z czasem zaczęłam zauważać: kiedy zostawiałam Olę samą z Zosią, malutka zaczynała płakać w histerii. Biegłam do pokoju, gdzie zastawałam Zosię „troskliwie” zajętą przy siostrze. Aż pewnego razu zobaczyłam, jak Zosia zaciska nos Olusi, trzymając jej buzię w palcach. Gdy mnie zobaczyła, puściła, a dziewczynka zaczęła krztusić się i płakać. Drżąc, wzięłam ją na ręce, próbując zrozumieć, co się stało. Zosia milczała, patrząc na mnie swoimi ogromnymi, pustymi oczami – bez śladu skruchy.

Wieczorem Jan spróbował porozmawiać z Zosią. Po długim namyśle wyznała, iż „wycierała nos Olusi”. Wytłumaczenie brzmiało absurdalnie, ale psycholog ponownie radził cierpliwość: „Dziewczynce brakuje miłości”. A potem zdarzyło się coś gorszego: znalazłam Zosię przy łóżeczku z butelką wrzątku, którą chciała podać Oli. Znowu patrzyła na nas bez słowa, obserwując reakcję. Wtedy po raz pierwszy spojrzałam w jej oczy i nie zobaczyłam dziecka – tylko pustkę, zimną i przerażającą.

Czas mijał, Ola rosła, stawała się spokojniejsza. Zosia, zdawało się, przyzwyczaiła się do siostry, ale ja już nigdy nie zostawiałam ich samych. Latem planowaliśmy wyjazd nad morze – pierwszy dla Zosi. Ale z małą Olą podróż byłaby ryzykowna, więc delikatnie wytłumaczyliśmy to córce. Zosia wybuchnęła. Nie płakała – wyła jak zranione zwierzę, tarzała się po podłodze, biła pięściami, nie słuchając żadnych perswazji. Byłam przerażona, nie wiedząc, jak ją uspokoić. Psycholog, ku naszemu zdumieniu, znowu nie widział problemu, chwaląc Zosię za „adekwatność” i radząc więcej uwagi. Wymieniliśmy spojrzenia z Janem – tego specjalistę trzeba było zmienić.

Tamtego wieczoru, gdy Jan wyjechał w delegację, sama położyłam Zosię spać. Przez dwie godziny czytałam jej, rozmawiałam, próbując zrozumieć, co się dzieje w jej głowie. choćby pomyślałam, iż może jestem niesprawiedliwa, iż to tylko wrażliwe dziecko, cierpiące z zazdrości. Aż nagle Zosia zapytała: „A gdyby Ola zniknęła? Kochalibyście mnie wtedy bardziej? Urodzilibyście inne dziecko? Pojechalibyście ze mną nad morze?” Odpowiadałam ostrożnie, ale poczułam zimno w żołądku – Zosia nie potrzebowała psychologa, ale psychiatry.

Po położeniu córki padłam wyczerpana do łóżka. W nocy obudził mnie dziwny szmer – ktoś kręcił się przy łóżeczku. Rozejrzałam się i zamarłam: Zosia pochylała się nad Olą, przyciskając poduszkę do jej twarzy. Rzuciłam się do dziecka, odepchnęłam Zosię. Ola była blada, z sinymi ustami, ledwo oddychała. Chciałam krzyczeć, uderzyć Zosię, ale jej spojrzenie – pełneZosia odwróciła się i wyszła w milczeniu, zostawiając nas z bólem, który nigdy nie miał już zniknąć.

Idź do oryginalnego materiału