Stary kawaler w harmonii z samotnością.

newskey24.com 3 tygodni temu

Jan Kowalczyk był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, samotność go nie gnębiła. Pracował jak wół. Swoją pracę uwielbiał. Przywykł do perfekcji we wszystkim, aby zawsze panował porządek. A ile kobiet spotkał na swojej drodze, idealnej nie znalazł. Tego roku pod koniec lipca Jan wybrał się na urlop, na południe. Był zmęczony i chciał uciec choć trochę od cywilizacji. Wszedł do internetu, dał ogłoszenie.

Odpisała kobieta z dwójką dzieci, mieszkanka południowej wsi. Do morza piechotą dwadzieścia minut, za to miejsce z dala od kurortów i miast, osobny pokój, a w ramach umowy – za jego zakupy ugotują domowego obiadu. No i uległ pokusie. Dojechał bez przygód, nawigacja nie zawiodła. Dom był stary, ale schludny, pokój przytulny, a gospodyni uprzejma. Po podwórku biegał mały piesek, york. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, może dziewięcio-, dziesięciolatkowie, krzątali się przy gospodarstwie. Gospodyni nie narzucała się Janowi, pytała tylko, co ugotować, częstowała hojnie truskawkami i uśmiechała się słodko. Jan całe dnie spędzał nad morzem – pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego kumpla na Messengerze. Czasem zastanawiał się, skąd u pięćdziesięcioletniej kobiety tak małe dzieci. Zastanawiał się, zastanawiał, aż w końcu zapytał.

— Krystyna Stanisławowna, to państwa wnuki?
— Nie — odpowiedziała Krystyna. — To mój syn i córka, tylko późni. Rodzina mi się nie ułożyła, nie wyszłam za mąż, więc postanowiłam choć dzieci urodzić. I nie jestem taka stara, mam przecież czterdzieści osiem.

Gdy rozmawiali, Jan przyjrzał się gospodyni – miła, delikatna, uśmiechnięta. I imię mu się podobało. Krystyna, Kryśka. Tak nazywała się jego matka. A od Krystyny pachniało truskawkami i masłem. Młode wino było smaczne, wieczory lekko chłodne, a niebo pełne gwiazd. Oboje nie udawali, co tu dużo mówić – dorośli. W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Jan cichaczem przechodził na gospodarską stronę, do Kryśki. Potem wracał do swojego pokoju. Dzieci nie można było budzić. Mały piesek choćby nie zaszczekał na Jana, tylko patrzył chytrze, jakby rozumiał. Dobry pies, oszczędny. Zjadał parę łyżek, ale podwórko pilnował sumiennie. Nazywał się Maksio. I zaczął Maksio chodzić z Janem nad morze, choćby pływał, potem wychodził, otrząsał się, suszył na słońcu i biegł do domu przed Janem. A on – za nim.

Ale pewnego dnia Maksio nie przyszedł. Jan zaczął go szukać, wołał, krzyczał, napisał z dziesięć ogłoszeń, poszedł je rozklejać. Gdzie się podział pies? Nie wiadomo. Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali go przyjezdni, ci, co wynajmują na drugim końcu wsi. Jan tam poszedł. Doszedł, a oni mu powiedzieli, iż wyjechali, z małym pieskiem, godzinę temu, w stronę szosy. Jan wrócił, wsiadł do samochodu i pojechał. Dogonił ich po osiemdziesięciu kilometrach i zablokował drogę. Z jeepa wyszły dwie dziewczyny, młode, bezczelne.

— Ej, odstaw auto! Jeździć nie umiesz. Zaraz wezwiemy policję!
— Wzywajcie — odpowiedział Jan — tylko najpier— najpierw oddajcie psa.

Idź do oryginalnego materiału