Teściowa kiedyś wyrzuciła nas z dziećmi na bruk, a teraz wraca z walizkami — prosić o schronienie.

polregion.pl 3 tygodni temu

Dzisiaj znów zadumałam się nad tym, jak życie potrafi się odmienić. Mówią, iż na starość każdy zbiera to, co zasiał. Jedni – miłość i ciepło od bliskich, a inni – tylko przeciąg od zatrzaskujących się za ich plecami drzwi. Moja teściowa, Czesława Bronisławówna, nigdy nie była kobietą ciepłą i serdeczną. Wszystkich traktowała z góry, jakby świat miał jej służyć. Zwłaszcza jej jedyny syn. A już na pewno ja – „ta lala, która zabrała syna matce”.

Kilka lat temu, gdy byłam na drugim macierzyńskim, a mąż stracił pracę, nie byliśmy w stanie spłacać kredytu. Poprosiliśmy teściową, żebyśmy mogli zamieszkać w jej przestronnym trzypokojowym mieszkaniu w Łodzi, które odziedziczyła po ojcu. Mieszkała tam wtedy ona, jej młodszy syn, Kornel, oraz my – z mężem i dwójką małych dzieci. Myśleliśmy, iż to tylko na chwilę. Ale gwałtownie stało się piekłem.

Czesława nieustannie nas krytykowała. Dzieci przeszkadzały, za głośno się śmiały. Zabawki zostawione na kanapie wywoływały u niej ataki złości. Posiłki dla niemowlaka nazywała „smrodliwą papką”, która zajmuje miejsce w lodówce. Starałam się milczeć. Znosiłam wszystko, byle tylko nie pogorszyć sytuacji. Ale pewnego dnia powiedziała wprost:

– Mam was dość. Spakujcie się. Wynoście się. Nie zniosę dłużej tego cyrku.

Byliśmy upokorzeni. Pieniądze ze sprzedaży starego mieszkania i spłaty długów dawno się skończyły. Z trudem uzbieraliśmy na maleńki dom pod Kutnem – bez wody, bez kanalizacji. Ubikacja w stodole na końcu działki, a wodę nosiliśmy ze studni.

Krok po kroku zaczęliśmy budować swoje życie. Włożyliśmy becikowe, potem wzięliśmy kolejny kredyt. Dziesięć lat – i w końcu wprowadziliśmy się do własnego domu. Nie pałac, ale z łazienką, ogrzewaniem, nową kuchnią. I właśnie gdy wydawało się, iż najgorsze mamy za sobą, a my zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko, los znów zapukał do naszych drzwi. A raczej teściowa.

Usłyszałam, jak otwiera się furtka. Na progu stała Czesława, w płaszczu, z walizką i zaczerwienioną od łez twarzą. Gdy mąż otworzył drzwi, niemal runęła mu w ramiona. Szlochała, jakby nie wracała do domu, a szukała ratunku.

Wpuściliśmy ją, posadziliśmy przy stole. Mąż dzwonił do Kornela – bezskutecznie. Teściowa otrząsnęła się dopiero wieczorem.

Okazało się, iż gdy tylko się wyprowadziliśmy, wzięła się za „wychowanie” młodszego syna. Szeptała mu, iż starszy to zdrajca, a ja zniszczyłam ich rodzinę. Kornel się ożenił i wyprowadził. Ale niedługo potem wziął matkę do siebie, razem z nową żoną. Z początku panował spokój. Aż urodziło im się dziecko. Teściowa znów zaczęła swoje: zapachy, hałas, zupa niedobra. Tylko tym razem synowa nie zamierzała cierpieć w milczeniu.

Powoli Czesławę przeniesiono z jej pokoju na kanapę. Potem, pod różnymi pretekstami, z kanapy też ją przegoniono. Z sypialni zrobili pokój dziecięcy. Jej miejsce przy stole zajęła nowa pani domu. A na jej narzekania słyszała tylko: „Jak ci nie pasuje, to się spakuj i idź”.

– A może pojedziesz do Wojtka? – rzucił któregoś wieczora Kornel. Ten sam, który kiedyś pomagał jej nas wyrzucić.

I tak ją spakowali. Szybko. Bez słowa. Walizka do ręki, taksówka na dworzec, bilet do Łodzi. Na pożegnanie Kornel dodał:

– Nie wypiszemy cię z mieszkania. Emeryturę warszawską sobie pobieraj. Tylko żyj, gdzie chcesz, ale nie u nas.

Nie mogliśmy jej nie przyjąć. W naszym domu znalazło się dla niej miejsce. Na razie zachowuje się cicho. Ani słowa wyrzutu. Ani skargi. Tylko patrzy na nas, zwłaszcza na dzieci, z jakąś głuchą, spóźnioną tęsknotą.

Może i starość czyni ludzi łagodniejszymi. A może to tylko strach – przed byciem samą. Cokolwiek by to nie było, na razie milczę. Ale jedno wiem na pewno: ja nikogo nie wygonię. choćby ją. choćby tę, która kiedyś wykreśliła nas ze swojego życia.

Idź do oryginalnego materiału