— To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał do zamążpójścia i rodzenia dzieci — rzuciła mi prosto w twarz moja matka, gdy prosiłam o pomoc.
Miałam dwadzieścia lat, kiedy wyszłam za męża za Wojtka. Wynajmowaliśmy malutkie kawalerki na obrzeżach Łodzi. Oboje pracowaliśmy — on na budowie, ja w aptece. Żyliśmy skromnie, ale starczało. Marzyliśmy o własnym mieszkaniu, a wtedy wydawało mi się, iż wszystko jest możliwe.
Potem urodził się Kacper. Dwa lata później — Filip. Poszłam na macierzyński, a Wojtek zaczął brać dodatkowe zmiany. Ale choćby z jego nadgodzinami pieniędzy ciągle brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko modyfikowane, lekarzy, rachunki i, oczywiście, czynsz. Za samo mieszkanie oddawaliśmy połowę jego wypłaty.
Patrzyłam na nasze maluchy i każdego ranka budziłam się z lękiem: a jeżeli Wojtek zachoruje? A jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy?
Mama mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu. Babcia — podobnie. Obie — w centrum miasta. Obie — z pustym salonem. Nie proszę o pałac, myślałam. Tylko na jakiś czas. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanę na nogi.
Zaproponowałam mamie, żeby zamieszkała z babcią — niech we dwie zajmą jedno mieszkanie, a my wprowadzimy się do drugiego. Wystarczyłoby przecież miejsca — tylko ja, Wojtek i dwójka maluchów. Ale mama choćby słuchać nie chciała.
— Z matką mieszkać? — prychnęła. — Oszalałaś? Ja jeszcze żyję, a nie umieram! A z babcią to tylko nerwy sobie zepsujesz. Radźcie sobie sami, ale mnie w to nie mieszajcie.
Milcząco przełknęłam gorzką pigułkę. Potem zadzwoniłam do taty. Od lat żył z nową żoną. Mieli przestronne czteropokojowe mieszkanie, więc liczyłam, iż zabierze do siebie babcię. W końcu babcia to jego matka. Ale on też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i „w mieszkaniu i tak już każdy kąt zajęty”.
W desperacji znów zadzwoniłam do mamy. Płakałam. Błagałam, żeby choć na jakiś czas nas przygarnęła. Wtedy cisnęła mi w twarz:
— To ty jesteś winna, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał do zamążpójścia. Nikt nie kazał ci rodzić dzieci. Chciałaś dorosłego życia — to je masz. A teraz sama radź sobie ze swoimi problemami.
Jakby mnie raziło prądem. Siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, a we mnie wszystko się waliło. To mówi mi moja własna matka. Kobieta, która powinna być moim oparzeniem. Nie prosiłam o wiele — tylko o kąt, tylko o odrobinę zrozumienia.
Następnego dnia z Wojtkiem wymyślaliśmy, co dalej. Jedyna osoba, która odpowiedziała na nasze wołanie o pomoc, to jego mama — Halina. Mieszka na wsi, w domu z ogródkiem. Ma wolny pokój i z euforią nas przyjmie. Mówi, iż będzie pomagać z dziećmi, zajmie się nimi, gdy będziemy w pracy.
Ale się boję. To nie miasto. To wieś. Nie ma przychodni, dobrej szkoły, choćby komunikacji. Boję się, iż jak tam pojedziemy — to już zostaniemy na zawsze. Że dzieci wyrosną bez perspektyw, bez przyszłości. Że sama się poddam i odetnę od życia.
A jednak wyboru nie mamy. Mama się odwróciła. Babcia jest za stara, żeby nas przygarnąć. Tata nie uważa nas za swoją rodzinę. I stoję teraz na rozdrożu: iść w nieznane — lub przyjąć obcą, ale szczerą pomoc.
Wiecie, co jest najgorsze? Nie to, iż jest nam ciężko. Nie to, iż jesteśmy biedni. Ale to, iż ci najbliżsi z krwi — okazali się najdalsi w praktyce. I boję się nie o siebie. Tylko o moich synów. Żeby nigdy nie poznali tego uczucia — bycia niechcianym przez własną babcię.