To ty jesteś winna, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał do wychodzenia za mąż i rodzenia dzieci – rzuciła mi to w twarz moja matka, gdy prosiłam o pomoc.
Gdy miałam dwadzieścia lat, wyszłam za mąż za Tomka. Wynajęliśmy maleńkie mieszkanie na jednej z przemysłowych ulic Łodzi. Oboje pracowaliśmy – on na budowie, ja w aptece. Żyliśmy skromnie, ale starczało. Marzyliśmy, by uzbierać na własne mieszkanie, i wtedy jeszcze wierzyłam, iż wszystko jest możliwe.
Potem urodził się Kacper. Dwa lata później przyszedł na świat Jakub. Poszłam na macierzyński, a Tomek zaczął brać nadgodziny. Ale choćby z dodatkowymi zmianami pieniędzy wciąż brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko modyfikowane, wizyty u lekarzy, rachunki i oczywiście czynsz. Sam wynajem pochłaniał połowę jego wypłaty.
Patrzyłam na nasze maluchy i każdego ranka budziłam się z lękiem: co, jeżeli Tomek zachoruje? Co, jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy?
Mama mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu. Babcia też. Obie – w centrum miasta. Obie – z pustymi salonami. Nie proszę o pałac, myślałam. Tylko na jakiś czas. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanę na nogi.
Zaproponowałam mamie, żeby zamieszkała z babcią – niech żyją razem, a my wprowadzimy się do drugiego mieszkania. Byłoby wystarczająco miejsca – tylko ja, Tomek i dwóch chłopców. Ale mama choćby nie chciała słuchać.
— Z matką mieszkać? — prychnęła. — Oszalałaś? Moje życie już się skończyło? Jeszcze jestem młoda. A z babcią to tylko nerwy sobie zniszczysz. Mieszkaj, gdzie chcesz, ale mnie nie wciągaj.
Przełknęłam to w milczeniu. Potem zadzwoniłam do taty. Od lat żyje z nową żoną. Mają przestronne, czteropokojowe mieszkanie, i miałam nadzieję, iż przygarnie babcię. Przecież to jego matka. Ale on też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i „mieszkanie i tak jest już przepełnione”.
W desperacji znów zadzwoniłam do mamy. Płakałam. Błagałam, żeby choć na jakiś czas nas przygarnęła. Wtedy cisnęła mi w twarz:
— To ty jesteś winna, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał do zamążpójścia. Nikt nie kazał ci rodzić dzieci. Chciałaś dorosłego życia – to masz. A teraz radź sobie sama.
Poczułam, jakby mnie poraziło prądem. Siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, a we mnie wszystko się waliło. To mówi mi moja własna matka. Kobieta, która powinna być moim oparzeniem. Nie prosiłam o wiele – tylko o kąt, trochę zrozumienia.
Następnego dnia z Tomkiem zastanawialiśmy się, co robić. Jedyna osoba, która odpowiedziała na nasze wołanie o pomoc, to jego mama, Helena Stefanowa. Mieszka za miastem, w domu z ogrodem. Ma wolny pokój i chętnie nas przyjmie. Mówi, iż będzie pomagać z dziećmi, zajmie się nimi, gdy my będziemy w pracy.
Ale się boję. To nie miasto. To wieś. Nie ma przychodni, dobrej szkoły, choćby komunikacji. Boję się, iż jak się tam wprowadzimy, to utkniemy na zawsze. Że dzieci dorosną bez szans, bez przyszłości. Że sama się poddam, odetnę od życia.
A jednak wyboru nie mamy. Mama się ode mnie.