“Już za późno!”
— Ani waż się do mnie dzwonić! Rozumiesz? Nigdy więcej! — Halina Piotrowska cisnęła słuchawkę na widełki starego aparatu. Dłonie się trzęsły, serce waliło jak młotem, aż przysiadła na stołeczku przy kuchennym stole.
— Mamo, co się stało? — zajrzała z pokoju Krysia, córka. — Kto dzwonił?
— Nikt — ochryple odparła matka. — Telefon się pomylił.
Krysia podeszła bliżej, zobaczyła bladą twarz matki.
— Mamusiu, cała drżysz! Co się dzieje?
— Twój ojciec się odnalazł — wyszeptała Halina Piotrowska. — Po tylu latach… Chce się spotkać, porozmawiać. Mówi, iż tęskni, iż żałuje wszystkiego.
— Tata dzwonił? — Krysia przysiadła obok, wzięła matkę za rękę. — I czego chciał?
— Żebym mu wybaczyła. Żebym pozwoliła przyjść. Mówi, iż choruje, iż lekarze… — Halina urwała, otarła łzę. — Za późno, Krysiu. Na wszystko za późno.
— Mamo, powiedz mi wreszcie, co się wtedy zdarzyło. Byłam mała, pamiętam tylko, iż wyszedł i nie wrócił.
Halina wstała, podeszła do okna. Za szybą mżył deszcz, a krople spływały w dół jak łzy.
— Miałaś wtedy siedem lat. Pytalaś, gdzie tata, a ja nie wiedziałam, co mówić. Gadałam, iż w delegacji, iż niedługo wróci. Ale sama nie znałam odpowiedzi.
— Po prostu wyszedł? Bez słowa?
— Nie po prostu. On… — Halina zacięła usta. — On nas zdradził. Mnie, ciebie, nasz dom. Miał drugą rodzinę, Krysiu. Drugą żonę, inne dzieci. I wybrał ich.
Krysia milczała, trawiąc usłyszane. Miała już trzydzieści dwa lata, ale dziecięce wspomnienia o ojcu były mgliste, jakby spowite dymem.
— Mówił, iż nas kocha — ciągnęła matka. — Codziennie wracał do domu, bawił się z tobą, czytał bajki. Aż tu pewnego dnia odkryłam, iż ma jeszcze jedną córkę, o trzy lata starszą. I żonę, która czuła się tą jedyną. Która nie miała pojęcia, iż istniejemy.
— Jezu, mamo… Skąd się dowiedziałaś?
— Śmiesznie to wyszło. Zachorował, leżał w szpitalu. Przyszłam go odwiedzić, a tam siedzi jakaś kobieta z dziewczynką. A ta dziewczynka wrzeszczy: “Tata, tata!” — a on ją ściska i całuje. Wszystko mi wtedy zaświtało. Stoję we drzwiach, on mnie widzi i blednie jak ściana. Ta kobieta, Ludmiła, patrzy na niego, potem na mnie, pyta: “Kto to, Witek?” A on milczy. Gębę zaciął.
— Co było potem?
— Pogadanka była krótka. Ona oznajmiła, iż są po ślubie od ośmiu lat, iż mieszkanie na jej nazwisko, iż córka na jego. A ja? Ja byłam głupią fajtłapą zakochaną. Nie braliśmy ślubu, on ciągle powtarzał, iż pieczątki to głupota, iż tylko uczucie się liczy. Córkę zapisał na swoje nazwisko, to fakt, ale żadnych papierów nie miałam.
Krysia wstała, objęła matkę.
— Mamusiu, dlaczego mi wcześniej nie mówiłaś?
— Po coś miała wiedzieć? Dzieciństwo i tak miałaś pod górkę. Sama harowałam, grosza ciągle brakło, po lekarzach z tobą łaziłam, jak chorowałaś. Myślałam, iż jak dorośniesz, to ci opowiem. Potem lata przeszły, życie sobie ułożyłaś, za mąż wyszłaś. Po co stare rany rozdrapywać?
— A on? Nigdy nie próbował się z nami skontaktować?
— Próbował. Na początku przychodził, stał pod oknami, błagał, żeby porozmawiać. Nie otwierałam. Listy pisał, kasę przysyłał. Listów nie czytałam, forsę odsyłałam. Dumna byłam, głupia. Myślałam, iż sama córkę wychowam, iż taki chłop mi nie potrzebny.
— A teraz znowu się pojawił.
— Teraz tak. Dzwoni już tydzień. Twierdzi, iż Ludmiła umarła, iż córka dorosła, zamężna, iż sam został. Że chce cię zobaczyć, poznać wnuki. Że ciężko chory, iż niedługo pożyje.
Krysia odsunęła się od matki, zamyśliła.
— Może jednak warto go wysłuchać? Mamo, ja go prawie nie pamiętam. Może naprawdę żałuje?
— Krysiu! — Halina Piotrowska gwałtownie się odwróciła. — Co ty pleciesz? Dwadzieścia pięć lat minęło! Dwadzieścia pięć lat o nas zapomniał! A teraz, jak mu źle, to przypomniał?
— Ale dzwoni nie pierwszy raz. To dla niego ważne.
— Ważne! — gorzko zaśmiała się matka. — Ważne, żeby sumienie przed śmiercią oczyścić. Żeby lżej było odejść. A nam co z tego? Co mi po jego skrusze? Młodość mi zwróci? Łzy twoje dziecięce, gdy pytałaś, czemu tata nie przychodzi?
Krysia usiadła za stołem, oparła głowę na rękach.
— Mamo, ja mu dawno wybaczyłam. Już w wieku nastoletnim, iż złość nic nie da. Że trzeba żyć dalej.
— Tobie
Lecz w tej chwili przytulenia wiedziały jedno – iż choć przeszłość jest jak warszawski grudniowy wiatr, który przejmuje do kości, to ich wspólna kawa na tarasie jutro rano i tak będzie smakowała jak mały cud normalności.