Co roku obiecuję sobie, iż tym razem będzie spokojnie. Że odpoczniemy, iż będziemy spędzać czas razem, iż ominą nas te małżeńsko-rodzinne sprzeczki o drobiazgi. I co roku pierwszego dnia "coś idzie nie tak".
W tym roku owe "coś" zaczęło się od niewinnego pytania:
"Gdzie są moje kąpielówki?" – zapytał mąż tonem, który brzmiał, jakby pytał o lokalizację zaginionego skarbu sprzed wieków.
Od "kąpielówek" bardzo gwałtownie przeszliśmy do "a czemu ja muszę wszystkiego sam szukać?", potem do "zawsze coś gubisz", a końcówka była już z kategorii "po co w ogóle tu przyjechaliśmy".
I tak – już pierwszego dnia urlopu mieliśmy "ciche dni". Plaża widziana zza okna pokoju hotelowego nie smakowała tak samo, gdy w powietrzu wisiała obraza majestatu.
Nowa reguła: każdy jest sam sobie szefem walizki
Po tamtym doświadczeniu wprowadziliśmy prostą zasadę, której nikt nie łamie: każdy pakuje się sam i sam odpowiada za swoje rzeczy. Koniec z tym, iż ja mam w głowie bieliznę męża i ładowarkę syna.
"Nie ma kąpielówek? To znaczy, iż ich nie spakowałeś" – mówię teraz z pełnym
spokojem, popijając poranną kawę.
Dlaczego to działa?
Ta zasada działa jak magia. Po pierwsze, zdejmuje ze mnie rolę "menedżera od wszystkiego". Po drugie, uczy dzieci odpowiedzialności – bo jak zapomnisz kapelusza, to twoja głowa będzie piekła od słońca, a nie moja. Po trzecie, mąż w końcu zrozumiał, iż walizka to nie skrzynia skarbów, która wypełnia się samoczynnie.
Od kiedy mamy tę regułę, naprawdę odpoczywamy. Nie ma już oskarżeń, iż ktoś czegoś nie dopilnował, nie ma fochów i trzaskania drzwiami. Są za to poranki, w których każdy sam ogarnia swoje rzeczy, a potem idziemy na plażę – razem, w dobrym humorze.