Córka zebrała nas przy stole, żeby podzielić się radosną nowiną. Po kolacji kazaliśmy jej i zięciowi się wyprowadzić.
Nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Zdaje się, iż zupełnie brakuje im zdrowego rozsądku. Nasza Ania urządziła rodzinny obiad — niby zwyczajny, świąteczny, z sałatkami, tortem i świecami. Zaprosiła wszystkich: mnie, męża, naszego wnuka i swojego męża. Mieszkamy razem w typowym trzypokojowym mieszkaniu na przedmieściach Wrocławia. Życie w takim ścisku to nie lada wyzwanie. A tu…
Gdy Ania i Marek wzięli ślub, bez wahania przyjęliśmy ich pod swój dach. Zaszła w ciążę, ślub był szybki, wszystko potoczyło się jak w amoku. Nie ocenialiśmy, pomogliśmy, jak mogliśmy, i zaproponowaliśmy, by zamieszkali z nami, póki nie uzbierają na własne mieszkanie. Powtarzaliśmy: „Oszczędzajcie choćby na wkład własny pod kredyt. Rozumiemy, ale gdy wnuk podrośnie, będzie tu jeszcze ciaśniej”.
Kiwali głowami, niby się zgadzali. W praktyce? Zero inicjatywy. Same obietnice, gadanie, a efekt — żaden. Żyją jak dzieci we własnym domu, bez cienia wdzięczności. My cierpimy w milczeniu — oboje z mężem mamy swoje choroby, swój wiek, potrzebujemy spokoju. Dla córki jednak znosiliśmy.
I oto siedzimy przy stole. Ania się uśmiecha, oczy jej błyszczą. Zamieniamy z mężem spojrzenia: „Może jednak wynajęli mieszkanie?”.
Ależ skąd. Unosi kieliszek, spogląda na nas i mówi:
— Mamo, tato… Jestem w ciąży!
Zrobiło mi się słabo. Wpatrywałam się w nią, nie wierząc własnym uszom. Ziemia zatrzęsła się pode mną. Chciałam się roześmiać z bezsilności albo wybuchnąć płaczem. Jesz jedno dziecko? Do tego ciasnego mieszkania? Przecież to już…
— Ania, czy ty w ogóle rozumiesz, co robisz? — spytał cicho, ale stanowczo mój mąż. — Gdzie zamieszkacie we szóstkę? Czy dalej mamy wam usługiwać?
A Ania choćby się nie zarumieniła. Najwyraźniej myślała, iż rzucimy się jej na szyję z gratulacjami. Ale tak się nie stało.
— Myślałam, iż się ucieszycie… — szepnęła, a Marek natychmiast dodał:
— Liczyliśmy na wsparcie, a wy od razu atakujecie. To nasza rodzina!
— Wasza? — nie wytrzymałam. — A my kim jesteśmy? Służbą? Bankiem? Prosiliśmy: oszczędzajcie na swoje mieszkanie! A wy… kolejne dziecko, przepraszam, ale więcej już nie udźwigniemy.
Po kolacji nikt się do nikogo nie odzywał. Następnego dnia Ania choćby się nie przywitała. Urażeni. Na nas. Że nie skakaliśmy z radości. Że nie cieszymy się na myśl o kolejnym dziecku w zatłoczonym mieszkaniu, o noworodku płaczącym nocami, o kolejnej wózku w przedpokoju.
Porozmawialiśmy z mężem. Spokojnie, ale stanowczo. Dość. Nie możemy dłużej poświęcać swojego życia, swojej starości, swojego spokoju. Mają prawie trzydzieści lat. Czas dorosnąć.
Podeszłam do córki i powiedziałam wprost:
— Aniu, kochamy was. Ale jesteście dorośli. Chcecie drugie dziecko? Wspaniale. Tylko wychowujcie je we własnym domu. Już nie będziemy waszą poduszką bezpieczeństwa.
Zapłonęła gniewem. Krzyczała, iż jesteśmy okrutni, iż „nikt tak nie postępuje z własnymi dziećmi”. Ale przepraszam — już postępowałam, gdy niańczyłam ich syna, gdy oddawałam emeryturę na pieluchy, gdy gotowałam im rosół i prasowałam koszule. Teraz — koniec.
Spakowali się, znaleźli wynajęte mieszkanie. Wyszli obrażeni. My zostaliśmy — w naszym trzypokojowym. W ciszy. Z przekonaniem, iż postąpiliśmy słusznie, choć boleśnie. Czasem, by ktoś dojrzał, trzeba go puścić. choćby jeżeli to twoje własne dziecko.