W poczekalni panowała niezwykła, dzwoniąca cisza. Starsza położna, Stanisława Pawłowska, siedziała z zapłakanymi oczami, wpatrując się w pustą filiżankę. Kilka kolorowych kubków z zimną kawą stało porozrzucanych, jakby ktoś o nich zapomniał w pośpiechu.
Ale najgorsze nie były kubki. Najgorszy był stół. Ten sam stół, który zawsze lśnił idealnym porządkiem – starannie ułożone teczki, długopisy, spinacze, wszystko jak pod linijkę. Stół, przy którym siedziała legenda – Arkadiusz Wojciechowski, nasz Staś. Dziś był nie do poznania. Jego stół tonął w chaosie – pogniecione papiery, zapisane historie porodów, zmięte maseczki, opakowania po lekach, plastikowe kubeczki, jakieś wstążki, gaziki…
Sam Staś siedział z opuszczoną głową, wpatrując się w pustkę. Jego ręce drżały – te same ręce, które od lat czyniły cuda na sali operacyjnej. Szerokie, ciężkie, z krótkimi palcami, nieładne, ale magiczne. Właśnie tymi rękami ratował matki, wyciągał dzieci, gdy wydawało się, iż nie ma już nadziei. Nigdy – przenigdy wcześniej nie widziałem, by te ręce drżały.
— Skarga przyszła… — szepnęła mi Stanisława Pawłowska, przytulając usta do mojego ucha. — Ktoś ważny, z góry. Szefostwo wrzeszczało – „emeryt, ile można”. Koniec — jej głos się załamał. — Powiedzieli: „Na emeryturę”.
…Ponad dwadzieścia lat temu.
Dopiero co skończyłem staż. Ja i Mirek, mój kolega z roku, byliśmy na pierwszym dyżurze. Poród – piąty, płód w położeniu poprzecznym, czasu w lekarstwo. Wyczuwam główkę, ale jest z boku, ledwo sięgam. Mirek trzyma brzuch, próbuje ustabilizować pozycję. Oboje mokrzy od potu, ręce ślizgają się, serce w gardle…
I wtedy wszedł on – Staś. Bez pośpiechu, spokojnie naciągnął rękawiczki. Jednym ruchem, lekko i precyzyjnie, jak dyrygent biorący nutę, przez pęcherz płodowy namacał nóżki dziecka i – na jednym parciu wyprowadził je, na drugim – już trzymał noworodka w dłoniach. Dziewczynka. Krzyknęła od razu. Żywa.
— To mogło skończyć się pęknięciem — powiedział cicho. — Za to odpowiadałbym ja. Położnictwo nie jest o bohaterstwie. Jest o wiedzy. Czytajcie książki, młodzieży.
I czytaliśmy. Internetu wtedy nie było. Ale był stół Stasia. A pod nim – te właśnie książki, których nie było ani w bibliotece, ani w księgarniach.
…Piętnaście lat temu.
Noc. Przedwczesny poród, masywny krwotok. Dziecka nie uratowaliśmy… Kobieta na krawędzi, ja – w panice. Stoję w palarni, drżącymi palcami zapalam papierosa. Staś podchodzi, w milczeniu zabiera go, wylewa moją zimną kawę do zlewu i podaje swój termos.
— To ziołowa herbatka. I miód z Bieszczad. Pewna kobieta przysyła mi go co roku. Pij powoli. I spróbuj się zdrzemnąć. Przyzwyczaj się. Tu tak jest. jeżeli będziesz rozrywał serce przy każdym przypadku – nie dożyjesz następnego dyżuru.
Położyłem się. Nakrył mnie kocem, zgasił światło i cicho zamknął drzwi.
…Dziesięć lat temu.
Sam byłem już starszym lekarzem na dyżurze. Staś został po godzinach, przy papierach, zajrzał się pożegnać. W sali porodowej – parcia, słaba dynamika, główka wysoko. I nagle – bradykardia. Dziecko umiera. Na salę operacyjną – nie zdążymy. Decyzja – wysokie kleszcze.
Podaję znieczulenie, ale łyżki nie chcą się zetknąć. W głowie pustka. Puls w skroniach, ręce lodowate. I nagle za plecami – cichy głos:
— Bywa. Odsuń się na chwilę…
Kiedy zdążył się wysterylizować? Delikatnie mnie odsuwa, rękami koryguje. Już – łyżki się zamknęły. Ja kontynuuję. A on po prostu stoi obok. Wspiera. Potem mówi:
— No to jadę. Znowu się zaciąłem. Do jutra.
…Trzy lata temu.
— Widzisz tę różę? — mówi, poprawiając okulary. — Była umierająca, teraz ma metr wysokości. A kolor! Delikatnie żółty z pomarańczowymi brzegami. Widziałeś, jak może kwitnąć życie?
Siedzimy na jego działce. Tam, gdzie jest teraz jego raj. Gdzie wiśnia owocuje trzeci rok. Gdzie robi pierogi z wiśniami, z cienkim ciastem, własnoręcznie.
— Szkoda, iż wyjeżdżasz. Wnuki zabieram na dwa miesiące. A ty… — patrzy, a w jego oczach nie ma ani bólu, ani urazy. — Oczywiście, tęsknię. Ale teraz śpię. Wyobrażasz sobie? Śpię jak normalny człowiek. Pierwsze miesiące budziłem się z lęku – myślałem, wezwanie. Potem nie mogłem zasnąć, bo nie wiedziałem, jak. A teraz… teraz żyję. Oddycham. I może po raz pierwszy rozumiem, co to znaczy być po prostu człowiekiem. Nie lekarzem. Tylko dziadkiem. Z różami. Z wnukami. Z domem.
Zamilkł, wstał. I przechodząc obok krzewu, niezauważalnie podnosi zżółknięty listek. Jednym ruchem, dwoma palcami. A róża choćby się nie poruszyła. Tylko słońce musnęło jej płatki. I stało się jasne – jego ręce wciąż pamiętają, jak ratować. Tylko teraz ratują ciszę. I ogród. I życie.
Dziś zrozumiałem, iż choćby najtwardsze dłonie mają prawo odpocząć. I iż czasem największym bohaterstwem jest pozwolić sobie na zwyczajność.