To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż i rodzić dzieci powiedziała moja matka, gdy poprosiłam ją o pomoc.
Sama się wpakowałaś w tę sytuację przez brak pieniędzy. Nikt ci nie rozkazał brać ślubu i płodzić dzieci rzuciła mi w twarz moja własna matka, gdy błagałam o wsparcie.
Mając dwadzieścia lat, wyszłam za mąż za Jacka. Wynajmowaliśmy maleńkie mieszkanie na obrzeżach Łodzi. Oboje pracowaliśmy on na budowie, ja w aptece. Żyliśmy skromnie, ale jakoś się udawało. Marzyliśmy o własnym domu, a wtedy wydawało się, iż wszystko jest możliwe.
Potem urodził się Kacper. Dwa lata później Tomek. Poszłam na urlop macierzyński, a Jacek zaczął dorabiać nadgodzinami. Mimo to pieniędzy wciąż brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko w proszku, wizyty u lekarza, rachunki i, oczywiście, czynsz. Sam wynajem pochłaniał połowę jego zarobków.
Patrzyłam na naszych chłopców i każdego ranka budziłam się z tą samą myślą: a co, jeżeli Jacek zachoruje? jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy zrobimy?
Moja matka mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu. Babcia też. Obie w Warszawie. Obie z pustym pokojem. Nie proszę o pałac myślałam. Tylko o kąt, tymczasowo. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanęliśmy na nogi.
Zaproponowałam matce, żeby zamieszkała z babcią one razem w jednym mieszkaniu, a my w drugim. Nie zajmowalibyśmy dużo miejsca tylko ja, Jacek i dwójka maluchów. Ale choćby nie chciała słuchać.
Mieszkać z moją matką? prychnęła. Zwariowałaś? Myślisz, iż moje życie już się skończyło? Jeszcze jestem młoda. A z tą staruchą tylko bym sobie nerwy zepsuła. Mieszkaj, gdzie chcesz, ale mnie nie zawracaj głowy.
Połknęłam tę pogardę w milczeniu. Potem zadzwoniłam do ojca. Od lat żył z nową kobietą. Mieli przestronne czteropokojowe mieszkanie, a ja miałam nadzieję, iż zabierze tam babcię. W końcu to jego matka. Ale też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i iż dom jest już pełny po sufit.
Zdesperowana, znów zadzwoniłam do matki. Płakałam. Błagałam, żeby nas przygarnęła, choćby na jakiś czas. Wtedy splunęła mi w twarz:
To twoja wina, iż nie masz forsy. Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż. Nikt nie prosił, żebyś rodziła dzieci. Chciałaś być dorosła? To teraz sobie radź. Rozwiązuj swoje problemy sama.
Zamarłam, jakby rażona prądem. Siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, a świat wokół zdawał się walić. To mówiła moja własna matka. Kobieta, która powinna być moim oparciem. Nie prosiłam o wiele tylko o kąt, tylko o odrobinę litości.
Następnego dnia z Jackiem zastanawialiśmy się, co robić. Jedyna, która odpowiedziała na naszą rozpacz, była jego matka, pani Grażyna. Mieszkała we wsi pod Poznaniem, w domu z ogrodem. Miała wolny pokój i powiedziała, iż przyjmie nas z radością. choćby zaoferowała się zajmować chłopcami, gdy będziemy w pracy.
Ale się boję. To nie miasto. To wieś. Nie ma przychodni, porządnej szkoły, choćby autobusów jeździ jak na lekarstwo. Boję się, iż jeżeli tam pojedziemy, już stamtąd nie wrócimy. Że chłopcy wyrosną bez szans, bez przyszłości. Że sama się poddam, zamknę przed życiem.
Mimo to nie mamy wyboru. Moja matka odwróciła się ode mnie. Babcia jest już za stara, żeby nas przygarnąć. Ojciec nie uważa nas za rodzinę. Teraz stoję na rozdrożu: iść w pustkę albo przyjąć pomoc, która choć obca, jest szczera.
Wiesz, co boli najbardziej? Nie bieda. Nie trudności. To wiedzieć, iż własna krew jest najdalsza, gdy najbardziej jej potrzebujesz. A mój największy strach nie jest o mnie. Jest o moich synów. Żeby nigdy nie poczuli na własnej skórze, jak to jest być niechcianym przez własną babcię.








