Kampania informacyjna w kraju bez internetu. Polski rząd kontra Erytrejczycy

krytykapolityczna.pl 17 godzin temu

Erytrea to niewielkie państwo w Rogu Afryki, jedno z najbardziej tajemniczych na świecie. Nie ma tam roamingu, kart kredytowych, bankomatów, niezależnych mediów, a od 2001 roku – ani jednego zagranicznego korespondenta. Według danych Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców z kraju uciekło ponad 683 tysiące osób – ponad 18 procent populacji, liczącej ok. 3,5 mln. W Wielkiej Brytanii osoby z Erytrei stanowią jedną trzecią wszystkich otrzymujących status uchodźcy. W skali globalnej Erytrea zajmuje pod tym względem dziesiąte miejsce, ustępując tylko państwom o znacznie większej liczbie mieszkańców – jak Syria (50 mln), Afganistan (43 mln), Sudan (25 mln) czy Sudan Południowy (12 mln).

Wnioski Erytrejczyków o ochronę międzynarodową są powszechnie akceptowane – choćby w 100 proc., jak w Polsce w 2024 roku (dane Urzędu ds. Cudzoziemców) – bo zagrożenie, przed którym uciekają, trudno zlekceważyć. Polski rząd podjął jednak wyzwanie. Według Straży Granicznej ludzi uciekających z Erytrei można odsyłać, choćby nie rozpatrując ich wniosków o azyl. W praktyce uniemożliwia to brak współpracy między krajami – pozostaje trzymanie ludzi w ośrodkach zamkniętych. Gdyby doszło do deportacji, trafiliby prosto do więzień. Także ci nieletni. Córka byłego erytrejskiego ministra informacji miała 15 lat, gdy próbowała przekroczyć granicę z Sudanem, by dołączyć do ojca, któremu udało się zbiec. Na początku kwietnia obchodziła 28 urodziny – w więzieniu, bez kontaktu ze światem.

Każdego miesiąca z Erytrei próbuje uciec około 5 tysięcy osób. W czasie krótkiej normalizacji stosunków z Etiopią w lipcu 2018 roku, gdy granice zostały otwarte, liczba ta wzrosła do choćby 5 tysięcy dziennie. w tej chwili są ponownie zamknięte – nie ma choćby bezpośrednich połączeń lotniczych między Asmarą a Addis Abebą.

Kampania informacyjna w kraju bez internetu

Polskie władze zalecają aspirującym uchodźcom składanie dokumentów w placówkach konsularnych. Polska nie ma jednak przedstawicielstwa w Erytrei. Aby legalnie opuścić kraj, konieczna jest wiza wyjazdowa – dokument, którego zdobycie graniczy z cudem.

Przed pandemią w Asmarze działały kafejki internetowe. Internet był tak wolny, iż cenzura okazywała się zbędna – czasem na załadowanie jednej strony trzeba było czekać 40 minut. Dopiero w zeszłym roku kafejki zaczęły się ponownie otwierać. W większości umożliwiają jedynie kopiowanie i drukowanie dokumentów. Te z dostępem do sieci łatwo zidentyfikować – gromadzą się przed nimi ludzie, próbując złapać darmowy sygnał. Za 15 nakf (1 dolar) internet ledwie działa, za 50 nakf – względnie sprawnie.

Większość mediów społecznościowych pozostaje zablokowana. Jak więc polska kampania miałaby trafić do Erytrejczyków? W centrum Asmary spotyka się głównie starszych panów, których wojskowy obowiązek już nie dotyczy. W jedynym banku w milionowym mieście można odebrać przekaz pieniężny z zagranicy – czy to tam rząd planuje rozwiesić kampanijne plakaty? A może postawić kogoś z tabletem, wyświetlającym kampanijny film? Tylko iż Wi-Fi tam nie ma, a strażnicy zareagują od razu.

Aby w ogóle móc poruszać się po kraju, trzeba mieć specjalne pozwolenie. Jedynie zamężne kobiety są formalnie zwolnione z tego obowiązku – ale i tak nie mają za co podróżować.

Młody człowiek proponuje, iż zawiezie mnie do Massauy – miasta zwanego niegdyś „perłą Morza Czerwonego”, dziś niemal wymarłego – samochodem swoich rodziców. Jest jednym z tych szczęśliwców, którzy nie muszą spędzać całych dni w pracy, a TikTok w jego telefonie działa choćby poza miastem. To oznacza, iż rodzice najpewniej związani są z rządem. Do takich jak on kampania polskiego rządu ma szansę dotrzeć. Ale to również na nic, bo chłopak nie jest jej adresatem – dopóki nie krytykuje erytrejskich władz, nie ma powodu, by uciekać z kraju.

Ucieczka przed służbą i systemem

W centrum Asmary spotyka się głównie starszych panów, których wojskowy obowiązek już nie dotyczy. Fot. Beata Błaszczyk

Dorośli i dzieci (które stanowią ponad 40 procent wszystkich opuszczających kraj) uciekają przede wszystkim przed wieloletnią, obowiązkową służbą wojskową. Ostatni rok szkoły średniej młodzi ludzie spędzają w położonym na pustkowiu obozie Sawa, gdzie panują surowe warunki i wojskowy dryl. Po jego zakończeniu również nie mają wyboru – zostają w systemie. Ci, którzy dobrze sobie radzą z nauką, mogą kształcić się dalej. Pozostali trafiają m.in. do kamieniołomów i na budowy. Pracują po 12 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu.

Wynagrodzenie wynosi około 600 nakf miesięcznie. Wynajęcie jednego pokoju – często bez łazienki czy kuchni – dla czterech osób to koszt minimum 1000 nakf. Pomagają rodziny z zagranicy. Woda dostarczana jest do budynków dwa razy w miesiącu – wówczas trzeba napełnić wszystko, co jest pod ręką. W latach 40. ubiegłego wieku Addis Abeba mogła tylko pozazdrościć Asmarze kanalizacji. Miasto znalazło się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, zaś Mussolini upatrywał w nim przyszłej stolicy drugiego Cesarstwa Rzymskiego. A potem rozpoczęła się wojna o niepodległość.

Na mocy decyzji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w 1952 roku Erytrea została sfederowaną, autonomiczną prowincją Etiopii, z własnym parlamentem i rządem. 10 lat później Etiopia anektowała Erytreę, odbierając jej autonomię. To nasiliło tendenencje separatystyczne. Walki o niepodległość trwały trzy dekady.

Uzyskanie jej w 1991 roku uskrzydliło Erytrejczyków. Kto walczył w okopach i nosił sandały ze skrawków starych opon, ten w czasie pokoju łatwo akceptował wszelkie trudy i obostrzenia. W barach często pojawiał się sam prezydent Izajas. Był nie tylko przywódcą, ale też weteranem – jednym z nich. Od 32 lat nieprzerwanie cieszy się pełnią władzy – zaplanowane na 2001 rok wybory nie odbyły się, utworzona w 1997 roku konstytucja nie weszła w życie, a ostatnie posiedzenie rządu – choć termin „rząd” jest tu na wyrost – odbyło się w 2018 roku. w tej chwili brakuje kilku ministrów, o wszystkim decyduje prezydent.

Gdy w 2001 roku opublikowano list otwarty w sprawie zapowiadanych reform i demokratyzacji, wszyscy sygnatariusze, a było ich 15, zniknęli bez śladu w jeden poranek. Dziś wiemy, iż 11 nie żyje. Przetrzymywano ich w całkowitym odcięciu od świata zewnętrznego. Właśnie wtedy – symbolicznie i dosłownie – skończyła się w Erytrei wolność prasy. Wyjechał ostatni zagraniczny korespondent, a Dawit Issak, dziennikarz ze szwedzkim paszportem, trafił do więzienia, gdzie jest przetrzymywany do dziś.

Fot. Beata Błaszczyk

Więzienia gwałtownie się zapełniały. A więzieniem w Erytrei może być dziura pod ziemią, w której da się jedynie kucać, czy metalowy kontener na pustyni. Albo cela tak przeludniona, iż spać można tylko na zmianę. Nie ma więc krytyki i nie ma pytań.

„Gorzej nie będzie, nie mamy nic do stracenia”

Ci, którzy przeszli przez obóz Sawa, są doskonale przygotowani do ucieczki. Ostatni miesiąc w obozie to codzienny dryl na pustyni – bez jedzenia, wody, a choćby pomocy medycznej, gdy ktoś zemdleje albo zostanie ukąszony przez węża czy skorpiona. Podobnie wygląda droga większości uciekinierów z Erytrei. Najpierw muszą przekroczyć granicę z Sudanem. Straż graniczna ma strzelać, by zabić – nie tylko dla ostrzeżenia. jeżeli uda się przejść, człowieka czeka długa droga pieszo. Niektórzy idą cztery, choćby pięć lat. Przez Sudan, Ugandę, Kenię. Wszyscy mówią to samo: gorzej nie będzie, nie mamy nic do stracenia. Kobiety – jeżeli tylko mogą – zaopatrują się środki antykoncepcyjne. zwykle płacą za podróż więcej, niż mężczyźni, ale nie zawsze chroni je to przed przemocą seksualną.

Według potwierdzonych danych na polskiej granicy zginęło dotąd trzech Erytrejczyków – ciało jednego wyłowiono niedawno z rzeki. W połowie kwietnia ubiegłego roku kobieta z Erytrei urodziła dziecko w lesie na polskiej granicy. Gdy wyruszała z Ugandy, mogła nie wiedzieć, iż jest w ciąży. Mąż, na co dzień pracujący w Skandynawii, przywiózł jej pieniądze na podróż. Zwykle płaci się etapami i zawsze więcej, niż początkowo zakładano. Kobieta zapłaciła 19 tysięcy dolarów.

Ci sami funkcjonariusze, którzy dwukrotnie przerzucali ciężarną na Białoruś, widząc kobietę z noworodkiem zlitowali się i zawieźli ją do szpitala w Hajnówce. Dziecko urodziło się zdrowe, jedynie wychłodzone. Polska rodzina z Białegostoku zaoferowała im dom, warszawskie stowarzyszenie Szkoły dla Pokoju – w którym działam – zebrało najpotrzebniejsze rzeczy.

W samochodzie wypakowanym po dach znalazłam się z trzema osobami z Erytrei. Nikt nie kwapił się do rozmowy o ojczyźnie. Dla jednego z moich współpasażerów prezydent to wizjoner, rewolucjonista i były towarzysz broni. Dla drugiego – tyran, który zamienił kraj w więzienie, z którego ucieka, kto tylko może. Trzeci prawie się nie odzywał. To nie tylko Erytrea, ale i erytrejska diaspora w pigułce.

Zawieźliśmy znacznie więcej, niż potrzebowała młoda kobieta i noworodek. „To cud” – powtarzała, mając na myśli szczęśliwie zakończony poród. O Polsce ani Białorusi, gdzie spędziła trzy zimowe miesiące, nie wiedziała nic. Pewnego dnia zabrała córeczkę i zniknęła. Odezwała się dopiero niedawno. Dotarła do męża w Skandynawii. Na zdjęciu, które przesłała, maleństwo patrzy prosto w obiektyw. Wygląda na zadbane i spokojne. Jeszcze nie wie, iż ma dwunastoletniego brata, który najpierw był z matką w obozie w Ugandzie, a teraz przebywa tam pod opieką dalekich krewnych. jeżeli nie uda się legalnie połączyć rodziny, pewnego dnia wyruszy – tak jak setki tysięcy jego nastoletnich rodaków – w długą i niebezpieczną podróż do Europy.

**
Beata Błaszczyk – współzałożycielka i wolontariuszka Stowarzyszenia Szkoły dla Pokoju.

Idź do oryginalnego materiału