W dzienniku. Gdy ręce pamiętają życie
W pomieszczeniu dla lekarzy panowała niezwykła, dzwoniąca cisza. Starsza położna, Antonina Pawłówna, siedziała z zaczerwienionymi oczami, wpatrując się w pustą filiżankę. Kilka kolorowych kubków z wystygłą kawą stało porozrzucanych, jakby zostały zapomniane w pośpiechu.
Ale najgorsze nie było to. Najgorszy był stół. Ten sam, który zawsze lśnił idealnym porządkiem – starannie ułożone teczki, długopisy, spinacze, wszystko w linijkę. Stół, przy którym siedział człowiek-legenda – Arkadiusz Siergiejewicz, nasz Stasiek. Dziś był nie do poznania. Jego biurko zasłaniał bałagan – podeptane papiery, zapisane historie porodów, zgniecione maseczki, opakowania po lekach, plastikowe kubki, jakieś wstążki, gaziki…
Sam Stasiek siedział z pochyloną głową, wpatrzony w pustkę. Jego ręce drżały – te same ręce, które przez lata czyniły cuda na sali operacyjnej. Szerokie, ciężkie, z krótkimi palcami, niepozorne, ale magiczne. To nimi ratował matki, wyciągał dzieci, gdy wydawało się, iż nie ma już nadziei. Nigdy – nigdy wcześniej nie widziałam, by te dłonie się trzęsły.
— Skarga przyszła… — szepnęła mi Antonina Pawłówna, przytulając usta do mojego ucha. — Ktoś ważny, z góry. Przełożeni wrzeszczeli – „emeryt, ile można”. Koniec. — Głos jej się załamał. — Powiedzieli: „Na emeryturę”.
…Ponad dwadzieścia lat temu.
Byłam świeżo po rezydenturze. Razem z Tomkiem, moim kolegą z roku, mieliśmy pierwszy dyżur. Poród – piąty, dziecko w położeniu poprzecznym, czasu – jak na lekarstwo. Wyczuwam główkę, ale jest z boku, ledwo sięgam. Tomek trzyma brzuch, próbuje ustabilizować pozycję. Oboje jesteśmy mokrzy od potu, dłonie ślizgają się, serce w pięty…
I wtedy wszedł on – Stasiek. Bez pośpiechu, spokojnie naciągnął rękawiczki. Jednym ruchem, lekko i precyzyjnie, jak dyrygent biorący nutę, przez pęcherz płodowy wyczuł nóżki dziecka i – na jednym parciu wyprowadził je, na drugim – trzymał już noworodka w dłoniach. Dziewczynka. Zaraz zapłakała. Żywa.
— Mogło dojść do pęknięcia — powiedział cicho. — Za to odpowiedzialność spadłaby na mnie. Położnictwo to nie heroizm. To wiedza. Czytajcie książki, młodzi.
I czytaliśmy. Internetu wtedy nie było. Ale był stół Staśka. A pod nim – te same książki, których nie było ani w bibliotece, ani w księgarniach.
…Piętnaście lat temu.
Noc. Przedwczesny poród, masywny krwotok. Dziecka nie udało się uratować… Kobieta na granicy, ja – w panice. Stoję w palarni, drżącymi palcami zapalam papierosa. Stasiek podchodzi, zabiera go bez słowa, wylewa moją zimną kawę do zlewu i podaje swój termos.
— To ziołowa mieszanka. I miód z Podhala. Pewna kobieta przynosi mi go co roku. Pij powoli. I spróbuj się przespać. Przyzwyczaj się. Tu tak jest. jeżeli będziesz rozrywać serce przy każdym przypadku – nie dożyjesz następnego dyżuru.
Położyłam się. Nakrył mnie kocem, zgasił światło i cicho zamknął drzwi.
…Dziesięć lat temu.
Już sama byłam starszym lekarzem na dyżurze. Stasiek został po pracy, zatrzymał się przy raporcie, przyszedł się pożegnać. W sali porodowej – parcia, słaba dynamika, główka wysoko. I nagle – bradykardia. Dziecko umiera. Na salę operacyjną – nie zdążymy. Decyzja – wysoka próżnociąg.
Stawiam znieczulenie, ale łyżki nie chcą się zetknąć. W głowie pustka. Puls w skroniach, ręce lodowate. I nagle za plecami – cichy głos:
— Bywa. Odejdź na minutę…
Kiedy zdążył się wysterylizować? Delikatnie mnie odsuwa, dłońmi poprawia. Już – łyżki się złączyły. Kontynuuję. A on tylko stoi obok. Wspiera. Potem mówi:
— To ja jadę. Znowu się zaciąłem. Do jutra.
…Trzy lata temu.
— Widzisz tę różę? — mówi, poprawiając okulary. — Była sucha, teraz ma metr wysokości. A kolor! Delikatny żółty z pomarańczowymi brzegami. Widziałaś, jak może kwitnąć życie?
Siedzimy na jego działce. Tam, gdzie jest teraz jego raj. Gdzie wiśnia owocuje już trzeci rok. Gdzie robi pierogi z wiśniami, z cienkim ciastem, własnoręcznie.
— Szkoda, iż wyjeżdżasz. Wnuki zabieram na dwa miesiące. A ty… — patrzy, a w jego oczach nie ma ani bólu, ani urazy. — Oczywiście, tęsknię. Ale teraz śpię. Wyobrażasz sobie? Śpię jak normalny człowiek. Pierwsze miesiące budziłem się ze strachu – myślałem, iż wezwanie. Potem nie mogłem zasnąć, bo nie pamiętałem jak. A teraz… teraz żyję. Oddycham. I może po raz pierwszy rozumiem, co to znaczy być po prostu człowiekiem. Nie lekarzem. Tylko dziadkiem. Z różami. Z wnukami. Z domem.
Zamilkł, wstał. I, mijając krzak, niezauważalnie podważa zżółkły liść. Jednym ruchem, dwoma palcami. A róża choćby nie drgnęła. Tylko słońce musnęło jej płatki. I stało się jasne – jego ręce wciąż pamiętają, jak ratować. Tylko teraz ratują ciszę. I ogród. I życie.