„Mamo, żyliśmy razem piętnaście lat, ale może nie powinniśmy mieć trojga dzieci” — te słowa usłyszała od swojego syna…
Gdy Elżbieta Kowalska usłyszała je z ust trzydziestosześcioletniego Wojtka, świat zawalił się pod jej stopami. Jak to możliwe? Jak jej ukochany syn, duma całego życia, podpora i radość, mógł wyrzec coś takiego? Przypomniała sobie, jak w młodości cierpiał z powodu Bronki — tej samej dziewczyny, która w szkolnych latach zatruwała mu życie, płatała figle, śmiała się, rozpuszczała plotki. A teraz gotów był dla niej zniszczyć wszystko — rodzinę, dzieci, lata, całe życie.
Elżbieta pamiętała każdy szczegół. Jak Bronka w szkole knuła przeciwko jej synowi, jak on milczał, choć trenował judo i mógłby się bronić. Ale był dobrze wychowanym chłopcem, uczciwym. choćby wtedy, gdy ona sama gotowa była wybuchnąć, pójść do dyrektora, przenieść go do innej szkoły — on machnął ręką. Cierpiał.
Gdy szkoła została za nimi, Wojtek jakby odżył. Skończył ją z wyróżnieniem, dostał się na uniwersytet, uczył się, pracował, budował życie. Wyrosnął na silnego, mądrego mężczyznę, szanowanego przez kolegów. A potem… potem na progu ich domu pojawiła się Ona. Bronka. Ta sama. Jakby wyjęta z nocnego koszmaru, wróciła, by na nowo wszystko burzyć. A syn, jak zahipnotyzowany, sięgnął po nią. Zakochał się, wybaczył wszystko, co przeżył, zaczął z nią budować relację. I mimo zdrady, gdy odeszła do innego tuż przed ślubem — nie zatwardział się. Złamany, ale nie pokonany.
Po tej tragedii Wojtek zaczął spotykać się z Kasią — dziewczyną z dobrego domu, córką przyjaciółki Elżbiety. Wszystko układało się jak należy: pobrali się, mieli troje dzieci, kupili mieszkanie. Elżbieta pomagała, ile mogła. Kasia — gospodarna, ciepła, oddana matka. Nie krzyczała, nie kłóciła się, dźwigała dom na barkach, rezygnując z pracy dla rodziny. Zdawało się, iż życie wreszcie się ułożyło.
Aż pewnego dnia wszystko się przewróciło. Do Warszawy przyjechała Bronka. Znów weszła w życie syna jak wicher, jak popiół, którego nie zmyjesz. Spotkali się przypadkiem, zamienili kilka słów, i już — Wojtek, jak zaczarowany, stał się kimś innym. Mówił, iż nie kocha Kasi, iż nigdy nie kochał. Że związał się z nią tylko z rozpaczy. Że dzieci to błąd, konsekwencja utraty Bronki. Mówił to spokojnie, chłodno. Jakby nie chodziło o życie, nie o dzieci, nie o kobietę, która przeszła z nim przez wszystko. Tylko o przypadkowy błąd w równaniu.
Elżbieta nie wierzyła własnym uszom. Jak mógł zapomnieć, jak Bronka go zdradziła? Jak mógł uwierzyć kobiecie, która bez wahania wymieniła go na innego? Teraz wróciła, bo nie wyszło jej na Pomorzu, i znów niszczyła, co się da?
Najstraszniejsze — mówił, iż jest gotów odejść. Że zostawi Kasię, troje dzieci, byle być z tą, która znów go zawołała. Jakby w jego głowie zgasł rozum, a została tylko chora obsesja.
Elżbieta patrzyła na wnuki i nie wiedziała, jak im powiedzieć, iż ojciec chce je porzucić. Nie wiedziała, jak spojrzeć w oczy Kasi, która niczego nie podejrzewała. Serce pękało jej z bólu. Jej syn, ten, za którego się modliła, walczyła, którego chroniła przed łzami — teraz sam stał się źródłem cierpienia.
Po raz pierwszy w życiu czuła się bezsilna. Bo Wojtek był dorosły. Bo sam decydował o swoim losie. Ale czy matka może na to patrzeć i milczeć? Czy można odejść, gdy rozpadają się najbliżsi?
Elżbieta Kowalska wiedziała jedno — będzie walczyć. O Kasię. O wnuki. O to, by jej syn nie zgubił się całkiem. Nie pozwoli tej kobiecie zniszczyć tego, co z takim trudem budowali. choćby jeżeli będzie musiała sprzeciwić się własnemu dziecku. Bo czasem miłość matki to nie aprobata. To obrona. choćby gdy nikt o nią nie prosi.