Dzisiaj znów pomyślałam o tym, jak życie bywa niesprawiedliwe. Macierzyństwo to największy dar, ale i najcięższa próba. Oddajemy wszystko – zdrowie, czas, młodość, marzenia… A potem zostajemy same z pytaniem: czy dzieci o nas pamiętają? Czy przyjdą, gdy siły nas opuszczą? Czy może zostawią nas tylko ze zdjęciami i wspomnieniami, które bolą bardziej niż najgorsza choroba.
Jadwiga Nowak przez całe życie biegała jak wiewiórka w kołowrotku. Cicha, pracowita, samotnie wychowała czwórkę dzieci po tym, jak jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Najmłodsza, Kasia, ledwo wtedy skończyła rok. Od tamtej pory nie było przy niej żadnego mężczyzny – nie dlatego, iż nikt się nie pojawiał, ale jej serce było zajęte dziećmi. Stały się całym jej światem.
Pracowała bez wytchnienia – sprzątała w przedszkolu, handlowała na bazarze, robiła na drutach na zamówienie. Wszystko dla nich. Dla siebie? Te same buty nosiła pięć zim z rzędu, o manicure i teatrach dawno zapomniała. Całe życie przeliczane na tornistry, buty, książki, studia.
Najstarsza, Kinga, skończyła medycynę i wyjechała do Niemiec – najpierw staż, potem praca. Wyszła tam za mąż, urodziła bliźniaki. Teraz ma swój dom, swoje sprawy. Wysyła pocztówki na święta, czasem zdjęcia przez Messenger. Ale dzwoni rzadko. Zawsze zajęta. Jadwiga rozumie. I cieszy się jej sukcesem, choć po cichu.
Dwaj synowie, Marek i Tomasz, mieszkają w Krakowie. Niedaleko, a jednak… Dzwonią raz na miesiąc, w odwiedziny nie zaglądają. Zawsze coś, zawsze pilniejsze sprawy. Jadwiga dowiaduje się o nich od sąsiadek albo z Facebooka. Nie narzeka. Ważne, iż im się dobrze wiedzie.
Najmłodsza, Kasia, najdłużej została z matką. Po szkole, po studiach… Aż w końcu wyszła za mąż i wyprowadziła się do Wrocławia – mąż dostał tam mieszkanie po babci. Jadwidze pękło serce. Kasia dzwoni częściej niż reszta, ale… słychać w głosie, iż tylko między jednym a drugim obowiązkiem.
Jadwiga od lat nie wychodzi z domu. Serce szwankuje, nogi puchną, ciśnienie skacze. Ledwo dociera do sklepu, gotuje byle co. Czasem pomoże sąsiadka. Najczęściej jednak to Halina, jej dawna przyjaciółka, przywozi zakupy, wozi do lekarza, dzwoni po pogotowie, gdy jest naprawdę źle.
Dzieci? Są, ale jakby ich nie było. Jadwiga nie ma do nich pretensji. Może to jej wina? Wychowała ich na samodzielnych, niezależnych. Nie nauczyła prosić o pomoc, bo sama nigdy nie prosiła.
Ostatnio Kasia wspomniała, żeby zabrać matkę do siebie, ale mąż stanowczo się sprzeciwił – za ciasno, niewygodnie, przecież są domy opieki. Temat umarł, zanim się na dobre zaczął. Jadwiga choćby nie nalegała. Nie chce być ciężarem.
Jej dni wyglądają tak samo. Rano – modlitwa, tabletki, kubek herbaty. Później cichy telewizor, druty, podlewanie kwiatów. I znowu cisza. Czasem telefon od Haliny, wizyta pielęgniarki. I ta nadzieja przed snem – może jutro ktoś zapuka? Przyniesie szarlotkę, usiądzie przy łóżku, weźmie za rękę…
Czasem przegląda album. Tam są jej dzieci – małe, śmieszne, ukochane. Tam ona – młoda, piękna, z iskrą w oczach. Tam życie, które oddała bez reszty.
Jadwiga nie złości się. Nie narzeka. Tylko mówi cicho:
– Kocham je wszystkie. Będę czekać. Dopóki serce bije – będę wierzyć.
I tylko Panu Bogu wiadomo, ile dni jej jeszcze zostało… I czy kiedykolwiek znów zobaczy wszystkie swoje dzieci przy jednym stole.