**Dziennik. 3 czerwca**
Babcia odmówiła wnukom.
Grażyna Stanisławowa postawiła filiżankę na spodku tak gwałtownie, iż herbata rozchlapala się na obrus. W słuchawce wciąż słychać było oburzony głos sąsiadki, Bronisławy Kazimierzowej.
— Grażyno, jak można tak postępować? Własnych wnuków nie widzieć! Przecież to małe dzieci, co ci takiego złego zrobiły?
— Broniu, nie wtrącaj się w nie swoje sprawy — odparła Grażyna Stanisławowa sucho. — Każdy ma swoje powody.
— Jakie powody mogą być przeciw dzieciom? Zosia ma ledwie cztery lata, a Jasio dopiero dwa. Tęsknią za babcią.
Grażyna westchnęła i spojrzała przez okno. Na podwórku bawiły się dzieci sąsiadów, a ona przypomniała sobie, jak jeszcze niedawno biegały tu jej wnuki. Zosia zawsze prosiła, by ją pobujać na huśtawce, a mały Jaś niezdarnie dreptał za gołębiami.
— Broniu, nie mam czasu w rozmowy. Do widzenia.
Odłożyła słuchawkę i poszła do kuchni. Na lodówce wciąż wisiały dziecięce rysunki — bazgroły kredkami, które Zosia nazywała „portretem babci”. Grażyna zdjęła je i wsunęła do szuflady.
Dzwonek do drzwi sprawił, iż drgnęła. Przez wizjer zobaczyła syna, Marka, z siatkami w rękach.
— Mamo, otwórz, proszę — poprosił zmęczonym głosem.
Grażyna otworzyła drzwi, ale nie ustąpiła z progu.
— jeżeli przyszedłeś znowu namawiać mnie, żebym zajęła się dziećmi, to możesz od razu iść.
Marek postawił torby na podłogę i spojrzał na matkę.
— Mamo, co za dziecinne fochy? Ania zachorowała, ma prawie czterdziestkę. Muszę iść do pracy, a nie mam z kim zostawić dzieci.
— Znajdź nianię. Przecież was nie stać?
— Jaką nianię w jeden dzień? Mamo, to twoje wnuki!
— Moje wnuki? — Grażyna uśmiechnęła się ironicznie. — A gdy pół roku temu wyrzucaliście mnie z waszego mieszkania, to też były moje wnuki?
Marek potarł czoło. Tę rozmowę powtarzali już wiele razy.
— Mamo, tłumaczyliśmy. Potrzebowaliśmy przestrzeni. Dla czteroosobowej rodziny w dwupokojowym mieszkaniu było za ciasno.
— Jasne, przestrzeni. A żeby starą babę wyrzucać na bruk — to już w porządku?
— Przecież pomagamy ci finansowo…
— Wasza pomoc to grosze! — głos Grażyny stawał się coraz głośniejszy. — Dwadzieścia lat żyłam w waszej rodzinie. Twoje dzieci wychowywałam, gdy ty z Anią pracowaliście. Prałam, gotowałam, sprzątałam. A gdy dzieci podrosły, a ja stałam się zbędna — won z domu!
— Mamo, nie było innego wyjścia…
— Było! Kupić większe mieszkanie. Ale nie, woleliście wydać pieniądze na nowy samochód i wakacje w Grecji.
Marek milczał. Wiedział, iż matka ma rację, ale przyznać się do tego było boleśnie.
— Posłuchaj — powiedział cicho — rozumiem, iż postąpiliśmy nie najlepiej. Ale dzieci co do tego mają? One cię kochają.
— Ja też je kocham — przyznała Grażyna. — Dlatego nie chcę, żeby widziały, jak ich rodzice traktują babcię. Niech lepiej pamiętają dobrą babcię, niż patrzą, jak mnie wykorzystujecie.
— Nie wykorzystujemy cię!
— Nie? To kto dzwoni co tydzień z prośbą, żebym posiedziała z dziećmi? Kto przyprowadza je chore, bo do przedszkola nie można? Kto zostawia na weekendy, żeby samemu odpocząć?
Marek otworzył usta, ale matka ciągnęła dalej:
— A gdy miesiąc temu źle się poczułam z sercem, kto do mnie przyjechał? Sąsiadka Bronia! Nie syn, nie synowa, a obca kobieta.
— Mamo, mamy pracę, dzieci…
— Wszyscy mają pracę i dzieci. Ale normalni ludzie o rodzicach nie zapominają.
Grażyna stała w progu, nie wpuszczając syna do mieszkania. Marek zrozumiał, iż dziś jej nie przekona.
— No dobrze — podniósł torby — ale to niesprawiedliwe, mamo. Dzieci pytają, dlaczego babcia je już nie kocha.
Te słowa boleśnie ugodziły w serce, ale Grażyna się nie zachwiała.
— Wytłumacz im, iż babcia zmęczyła się byciem wygodną.
Marek odszedł, a ona zamknęła drzwi i oparła się plecami. Łzy napłynęły do gardła, ale się powstrzymała. Weszła do salonu i usiadła w fotelu, w którym kiedyś czytała Zosi bajki.
Minęło już pół roku, jak wynajmowała to maleńkie mieszkanie na obrzeżach miasta, daleko od dawnego domu. Gospodyni była dobra, ale i tak nie było to to samo. W obcych ścianach, wśród obcych zapachów.
A wszystko zaczęło się od tamtej rozmowy podczas kolacji. Marek i Ania siedzieli naprzeciwko, dzieci już spały. Mówili cicho, ale Grażyna wszystko słyszała ze swojego pokoju.
— Słuchaj, może już czas, żeby mama znalazła sobie swoje mieszkanie? — zaproponowała Ania. — Dzieci rosną, potrzebują własnych pokoi.
— Nie wiem — odpowiedział Marek. — Przecież pomaga nam z dziećmi.
— Pomaga, owszem, ale za jaką cenę? Ciągle wszystkim niezadowolona, dzieci rozpieszcza, mnie krytykuje. Wczoraj Zosia mogła oglądać bajki do jedenastej, choć zabroniłam.
— Może z nią porozmawiać?
— O czym? Uważa, iż jesteśmy jej winni. A to przecież nasze mieszkanie, nasze dzieci. Jesteśmy dorośli, sami możemy decydować.
Grażyna nie spała tej nocy. Rano przy śniadaniu Ania oficjalnie podjęła temat.
— Grażyno, myślimy, iż już czas, żebyś znalazła sobie swoje mieszkanie.
Grażyna zakrztusiła się kawą.
— Jak to?
— No… jesteś samodzielną kobietą. I robi się nam ciasno.
— Ciasno? — powtórzyła. — A przez dwadzieścia lat nie było ciasno?
— Wtedy dzieci były małe, potrzebowaliśmy pomocy — wtrącił Marek. — A teraz podrosły.
— Rozumiem. Czyli dopóki byłam potrzebna — mieszkałam z wami. A teraz, gdy nie jestem — można się pozbyć.
— Mamo, co ty mówisz?! — oburzył się Marek. — Nikt cię nie wyrzuca. Po prostu proponujemy, żebyś zamieszkała osobno.
— Za co? Za emeryturę?
— Pomożemy finansowo — zapewniła Ania. — Na początku na pewno.
„Na początku”. Jakby prosiła o chwilową pomoc, a nie oddała im całe życieGrażyna zamknęła oczy i pomyślała, iż czasem najtrudniejszą lekcją jest nauczyć się mówić „nie”, choćby gdy serce krwawi.