Nikt tak nie "dowali" matce...
Kiedy pisałam o bezdzietnych, którzy z zapałem rzucają w rodziców magiczne zdanie "Wszystko jest kwestią organizacji", byłam pewna, iż to właśnie oni najbardziej potrafią wyprowadzić mnie z równowagi.
Bo faktycznie – nikt, kto nie żyje z dzieckiem 24/7, nie rozumie, jak bardzo teoria rozjeżdża się z praktyką. Ale... im dłużej o tym myślę, tym bardziej muszę przyznać: myliłam się.
Bezdzietni bywają irytujący, szczególnie wtedy, gdy w rozmowie z rodzicami wydaje im się, iż lepiej wiedzą, jak wychowywać. To prawda, ale najgorsze bolesne ciosy wcale nie pochodzą od nich. Najostrzejsze szpile wbijają sobie same matki.
... jak druga matka
Pod moim tekstem, który zalinkowałyśmy na naszym Facebooku pojawiły się dziesiątki komentarzy i niektóre otworzyły mi oczy bardziej niż wszystkie własne doświadczenia. Jedna z czytelniczek napisała:
"A mnie najbardziej wkurza, kiedy ludzie, którzy mają dzieci, dają sobie radę, mają wszystko poukładane, powiedzą te zdania i zostają atakowane przez matki, które twierdzą inaczej. I niestety żadne argumenty do nich nie trafiają. Najczęściej słychać: bo na pewno ktoś ci pomaga, bo na pewno masz łatwiej, bo na pewno masz grzeczne dziecko, bo na pewno lepiej ci w życiu, a bo masz tylko jedno...".
Czytam to i mam deja vu. Ile razy sama usłyszałam, iż "na pewno mam łatwiej"? Że "mam szczęście, bo moje dzieci akurat śpią/nadążają/nie chorują tak często". To wcale nie są słowa bezdzietnych koleżanek.
To nie są komentarze kolegów z biura, którzy nigdy nie zmienili pieluchy. To są słowa innych matek – takich samych jak ja, zmęczonych, niewyspanych, ale wciąż gotowych, żeby dowalić komuś, kto przypadkiem powiedział, iż coś mu się udało.
Inna czytelniczka dodała: "W życiu nie słyszałam tego zdania od bezdzietnej osoby. Za to od matki do matki...".
"Mnie jest źle to niech i innym będzie"
I to jest kwintesencja problemu. Bezdzietni teoretyzują, ale często gwałtownie się wycofują, kiedy widzą, iż temat ich przerasta. Matki? Matki idą na całość. One wiedzą, one doświadczyły, one wychowały "2137 dzieci" – jak celnie podsumowała kolejna komentująca:
"Wolę wymądrzanie się bezdzietnych niż bab w stylu 'wychowałam 2137 dzieci i wiem lepiej' w kontekście rozwoju dziecka, rozszerzania diety i innych podobnych rzeczy".
Nie wiem, czy to kwestia kompleksów, czy potrzeba podbudowania własnego ego. Może jedno i drugie. Ale im dłużej jestem matką, tym częściej widzę, iż faktycznie te najbardziej kąśliwe komentarze wynikają z porównań i frustracji.
Jeśli ktoś czuje się źle ze swoim macierzyństwem, łatwiej mu wytknąć coś innym. "Twoje dziecko śpi? Na pewno oszukujesz. Jesz gluten w czasie karmienia? Nie kochasz swojego dziecka. Nie karmisz piersią? Lenistwo!" – to brzmi znajomo dla każdej z nas.
I tu jest największy paradoks, bo przecież to właśnie my – matki – powinnyśmy być dla siebie nawzajem bezpiecznym wsparciem. Zamiast tego często stajemy się swoimi najcięższymi sędziami. Zamiast zapytać: "Jak ty to robisz, iż ogarniasz?", łatwiej powiedzieć: "Na pewno masz łatwiej".
A nie łatwiej byłoby się wspierać?
Bezdzietni nie mają doświadczenia – i to widać. Ich "złote rady" czasami brzmią jak fragmenty poradników z lat 90. Ale to rodzice rodzicom, a szczególnie matki matkom, potrafią zafundować prawdziwy emocjonalny nokaut.
Bo kiedy krytykuje ktoś, kto nigdy nie był w naszej sytuacji – machamy ręką. Ale kiedy te same słowa słyszymy od kogoś, kto dobrze wie, jak to jest budzić się co trzy godziny albo płakać po nieprzespanej nocy – to boli podwójnie.
Myliłam się więc w moim poprzednim felietonie. Najgorzej nie jest wtedy, gdy "bezdzietne lambadziary" wiedzą lepiej. Najgorzej jest wtedy, gdy matki, zamiast podać sobie rękę, szukają okazji, żeby drugą pociągnąć w dół.
I to jest coś, co naprawdę warto przemyśleć – bo dzieci wyrosną, poradniki się zdezaktualizują, a zostanie pytanie: czy wspierałyśmy się nawzajem, czy raczej odbierałyśmy sobie siłę?