Dzisiaj postanowiłam wreszcie przelać swoje myśli na papier. Mam już dość udawania, iż wszystko jest w porządku. Że jestem tą cierpliwą, zawsze uśmiechniętą babcią, której największą euforią jest gotowanie rosołu dla wnuków i przewijanie pieluch. Ale prawda jest taka, iż nie dam już rady. Skończyłam sześćdziesiąt lat. Tak, jestem na emeryturze. Czy to znaczy, iż moje życie ma teraz kręcić się tylko wokół cudzych dzieci?
Mówię „cudzych” nie bez powodu. Bo wnuki to nie są moje dzieci. Swoje już wychowałam – dwóch synów, Wojtka i Krzysia. Dałam im wszystko: czas, nerwy, zdrowie, pieniądze. Noce spędzone przy ich łóżkach, gdy mieli gorączkę, oszczędności wydane na podręczniki i korepetycje. Wtedy choćby mi do głowy nie przyszło, żeby oddać ich do babci czy sąsiadki – sama wszystko ogarniałam. Bo tak trzeba. Bo to był mój wybór – urodzić, wychować, poświęcić się.
Teraz moi chłopcy są dorośli. Mają własne rodziny, pracę w Warszawie i Krakowie, swoje sprawy. I widocznie uważają, iż naturalne jest, żebym ja była zawsze na ich zawołanie. Że powinnam odbierać wnuki z przedszkola, gdy im się zachce spontanicznie wyjść do kina, albo pilnować maluchów, gdy chcą zrobić manicure. A ja?
Ja też jestem zmęczona. Ja też mam swoje życie. W końcu, po latach, zaczęłam robić to, na co wcześniej nie miałam czasu – chodzę na kurs tańca towarzyskiego, piekę szarlotkę według przepisu mojej babci Zosi, spotykam się z przyjaciółkami na kawę w kawiarni przy Rynku. Jestem żywym człowiekiem, a nie automatyczną nianią!
Ale mój starszy syn Wojtek chyba tego nie widzi. Ostatnio po prostu przyprowadził do mnie Maćka, choćby nie pytając, czy mam wolne:
— Mamo, i tak siedzisz w domu. Zajmij się nim te dwie godzinki.
A ja właśnie szykowałam się do Hanki, z którą nie widziałyśmy się od pół roku! Stałam tak z kubkiem kawy w ręce, patrząc, jak syn zapina kurtkę i wybiega, mrucząc coś o „ważnym spotkaniu”. Ani słowa przeprosin, ani pytań. Jakbym była przechowalnią dzieci.
Nie żebym nie kochała wnuków. Uwielbiam małego Maćka i Zosię. Są słodcy, śmieją się jak dzwoneczki i pachną wanilią. Ale nie muszę spędzać z nimi każdej wolnej chwili. Nie muszę rezygnować ze swoich planów. Moja emerytura to nie jest umowa na pełen etat w roli opiekunki!
Tego samego wieczoru, gdy próbowałam wymyślić, co ugotować Maćkowi na kolację, zadzwonił Krzyś. Oznajmił, iż Ania jest w ciąży. Oczywiście się ucieszyłam – choćby się rozpłakałam. Ale gdzieś w środku poczułam niepokój. Czy teraz będę musiała dzielić czas między dwójkę wnuków? Układać grafik jak w pracy: poniedziałek – starszy, wtorek – młodszy?
Po rozmowie usiadłam na kanapie i zadumałam się. Czy to naprawdę moje przeznaczenie? Emerytura to nie koniec, tylko nowy rozdział. Dlaczego moje dzieci zakładają, iż automatycznie staję się do ich dyspozycji?
Powiedziałam Wojtkowi, iż tym razem pomogę, ale następnym razem musi się umawiać. Że nie jestem dozorcą dzieci. Że ja też mam swoje sprawy. Zdenerwował się, nazwał mnie egoistką. Ale czy egoizmem jest chęć życia po swojemu?
Dwadzieścia pięć lat pracowałam bez urlopów. Wychowywałam ich, spłacałam kredyt na mieszkanie w Łodzi, odmawiałam sobie nowego płaszcza, żeby starczyło na dodatkowe lekcje angielskiego. Nie żałuję – to była moja decyzja. Ale teraz chcę móc wypić poranną kawę w spokoju, przeczytać gazetę, pójść na spektakl do teatru. Chcę być babcią, a nie drugą mamą.
Czasy się zmieniły. Kobiety nie boją się mówić, czego chcą. Mamy prawo do odpoczynku, do własnych marzeń. Pomagać – tak. Ale być na każde skinienie? Nie.
Jeśli nie dajesz rady z dzieckiem – może warto było pomyśleć wcześniej, czy jesteś gotowy na rodzicielstwo. Ja nie rodziłam zastępczej matki dla swoich wnuków. Wychowywałam samodzielnych ludzi, którzy powinni umieć wziąć odpowiedzialność za swoje wybory.
Więc tak, będę babcią. W niedzielę, gdy sama zechcę zaprosić wnuki na naleśniki. Albo gdy prawdziwie będziecie w potrzebie. Ale nie wtedy, gdy wam pasuje kosztem mojego życia.
I wiecie co? Nie czuję się winna. Wreszcie czuję, iż żyję tak, jak powinnam.